Rozmowa z Ocalałym z Auschwitz Bogdanem Bartnikowskim
Transkrypcja podcastu
Posłuchaj na: SPOTIFY | APPLE PODCAST
Bogdan Bartnikowski urodził się w Warszawie w 1932 r. Podczas Powstania Warszawskiego razem z matką został wypędzony z domu. Niemcy skierowali ich najpierw do obozu przejściowego w Pruszkowie, a następnie deportowali do Auschwitz, gdzie zostali rozdzieleni. 11 stycznia 1945 oboje zostali ewakuowani z Auschwitz do Berlina-Blankenburga, gdzie przebywali aż do wyzwolenia, 22 kwietnia 1945 roku. Po wyzwoleniu wrócili do Warszawy. Bogdan Bartnikowski jest autorem m. in. wspomnień pt. „Dzieciństwo w pasiakach”. W podcaście „O Auschwitz” zapraszamy do wysłuchania rozmowy z Bogdanem Bartnikowskim o jego wojennych losach.
Ta rozmowa powstaje na okoliczność tego, że w tym roku przypada 80 rocznica i Powstania Warszawskiego, ale też pana deportacji. Jesteśmy w pana domu i chciałam pierwsze pytanie zadać o pana dom rodzinny, jak on wyglądał?
Mieszkałem na ochocie na ulicy Kaliskiej. Numer mieszkania był 2, czyli na parterze mieszkałem. Widok na ulicę był, także wszystko, co się działo, koło domu, no to mogłem obserwować nawet z okna. Sytuacje takie jak w bardzo bliskiej odległości egzekucja uliczna. Tylko mogłam co prawda z zza firanki patrzeć, jak żandarmi chodzą i z karabinami strzelają, jeśli ktoś próbuje cokolwiek wyjrzeć. Ja jestem jedynakiem, mój ojciec przed wojną pracował w ochronie Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie. Mama była, tak było w dokumentach, wówczas pisano, przy mężu. To znaczy, nie pracowała i nie miała zawodu wyuczonego. No i dopiero musiała zacząć pracować zarobkowo po wojnie, kiedy wróciliśmy na gruzy domu. Nie cierpiałem głodu w czasie okupacji. Ojciec nie miał stałej pracy, ale do niewoli też nie poszedł. Zatrudniał się dorywczo, trochę handlował. Mieliśmy rodzinę mojej mamy na Podlasiu, gdzie zawsze można było łatwiej coś dzięki rodzinie także kupić i dla nas, i przywieźć do Warszawy, co się nie zawsze udawało, bo Niemcy organizowali takie kolejowe łapanki. Więc albo zabierali wszystko, co im odpowiadało, a często także z podróżnymi. Mojemu ojcu też się to przytrafiło, właśnie, że kiedyś został aresztowany. Osadzony w areszcie tymczasowym na Pradze. Na ulicy Skaryszewskiej był właśnie taki areszt wstępny. Tam odbywała się selekcja tych złapanych Polaków i został wywieziony do Niemiec, ale po drodze uciekł z transportu, więc potem się musiał ukrywać. Nie mieszkał w domu, więc mieliśmy trudny czas, bo byłem sam z mamą. Ja chodziłem cały czas do szkoły. Pierwszą klasę ukończyłem przed wojną jeszcze, a w ’44 w sierpniu skończyłem szóstą klasę. I ostatni okres przed wybuchem powstania ojciec znalazł pracę w jakiejś firmie. To już był rozgardiasz, jeśli chodzi o Niemców. Oni już w ostatnich dniach lipca to się pakowali, uciekali, ewakuowali urzędy swoje istniejące w Warszawie, bo, no co tu dużo mówić, spodziewali się, że Rosjanie lada chwila jednak do Warszawy wejdą. I miałem okazję o właśnie radość zresztą wielką obserwować, ucieczkę Niemców z Warszawy. Z mojej ulicy Kaliskiej do przelotowej, można powiedzieć przez Warszawę, ulicy Grójeckiej, do mostu Poniatowskiego. To była dla Niemców bardzo ważna arteria była. Tylko dwa mosty na Wiśle były wówczas w Warszawie. Ale to trwało 2-3 dni. I tak jak mówię, radość dla nas była wielka widzieć uciekających Niemców, brudnych, rannych, dziadów takich. Ale to się skończyło i wybuchło powstanie. Mój ojciec, jak wybuchło powstanie ojca nie było w domu, ale szczęśliwie wieczorem dotarł i był całą noc z pierwszego na drugi razem z nami. Siedzieliśmy już wtedy w piwnicach, stosowanych jako schrony, prawda. Przeżyliśmy pierwsze godziny: radość, że już jest wolna Polska, czyli byli dookoła nas powstańcy. I 2-3 godziny później rozpacz, że powstańcy się wycofali z Ochoty, zaraz będą Niemcy u nas, będą nas wyciągać i rozstrzeliwać. Rano znowu była radość, że nie wszyscy powstańcy się wycofali. Jest w naszym rejonie ulicy Kaliskiej taki ośrodek oporu przeciwko Niemcom. Mój ojciec był żołnierzem, w tym, można powiedzieć, o ośrodku. Ja byłem łącznikiem, chociaż bardzo młodym, ale w każdym razie przy tych powstańcach chciałem być i byłem przez 10 dni, bo tylko tyle nasz dowódca mógł utrzymać ten rejon. A potem wycofał się do lasów Chojnowskich, o tu właśnie gdzie jesteśmy. To tutaj było zgrupowanie powstańców z Ochoty, którzy po dwóch tygodniach organizacji tutaj i dozbrajania się wrócili do Warszawy przez Wilanów, Sadybę, na Mokotów. Ciężko było, ja głodu dzięki temu, że ojciec pracował, no a mama moja była rzeczywiście dobra, gospodyni. I nie zaznałem głodu absolutnie. Ja, być głodnym, to jak to jest, to się przekonałem dopiero w Birkenau, gdzie znaleźliśmy się już mieszkańcy Woli i Ochoty nie wszyscy, ale część, 12 sierpnia ‘44 roku. Tylko tyle powstanie trwało ono w tych naszych dzielnicach.
A zanim pan się z mamą znalazł w obozie, to przeszli państwo przez Zieleniak...
W zasadzie w tym czasie już jak do nas wtargnęli, zresztą Rosjanie, brygada Kamińskiego, to byli jeńcy rosyjscy, którzy poszli na służbę w SS. Wchodziła ta brygada w skład 29. dywizji Waffen SS. Oni nas wypędzili z domu, rewidowali, szarpali bili, kradli, co chcieli, także zabijali i pędzili na Zieleniak, gdzie gromadzono wszystkich mieszkańców Ochoty, którzy już wpadali w ręce właśnie ich, bo oni ta RONA pacyfikowała, głównie ona, Niemcy też oczywiście, żołnierze niemieccy, ale ich było stosunkowo mało, to RONA tam działała u nas głównie. Tam na Zieleniaku my byliśmy parę godzin tylko z mamą szczęśliwie. Niektórzy ludzie siedzieli tam po kilka dni. No i cały czas byli maltretowani, bici, okradani, młode kobiety ciągnięte do budynku gimnazjum Kołłątaja w pobliżu i zaraz po sąsiedzku tam się odbywały gwałty. Nas dosłownie tylko zapędzili za ten Zieleniak i nie zdążyliśmy znaleźć miejsce w tłumie, żeby gdzieś przykucnąć na ziemi, kiedy zaraz się rozległo: „Wychodzić, wychodzić”. I popędzono nas ulicą Opaczewską, w kierunku Dworca Zachodniego. Tam czekał już pociąg elektryczny do Pruszkowa. Także na Zieleniaku byłem może dwie godziny. I przejazd do Pruszkowa i znowu historia podobna. Ledwie przyjechał ten transport, ten pociąg, wyrzucili nas z wagonów do hali ogromnej, pustej, to znaczy bez żadnych maszyn i urządzeń, bo to już Niemcy wszystko wywieźli do siebie. Tam także w tłumie wtłoczyliśmy się do takiej hali, kiedy znowu zaczęły się krzyki „Wychodzić! Szybko”. Już został podstawiony taki skład towarowych wagonów. Upchnięto nas tam w te wagony. Ja się trzymałem cały czas, jeśli to było możliwe, to za rękę się ściskaliśmy, żeby się nie pogubić w tym tłumie. Do wagonu. Zasunęły się drzwi. Jedziemy. W nieznane oczywiście. Nie mieliśmy żadnej informacji, gdzie nas wiozą, po co i tak dalej. I całą dobę trwała wolna jazda do Birkenau. Wieczorem 10 sierpnia transport ruszył, a w nocy z jedenastego na dwunastego już byliśmy na rampie w Birkenau.
Był pan razem z mamą?
Cały czas byłem razem z mamą, usiłowałem być… Rozdzielano na rampie rodzinny w ogóle mężczyzn od kobiet. Mniejsze dzieci szły do obozu kobiecego. No ja taki już byłem duży chłopak. Miałem już 12 lat. I przykucnąłem trochę, czy noc była, przeszwarcowałem się, żeby być razem z mamą. I jeszcze jeden dzień. Przemaszerowaliśmy, tak jak pamiętałem i co z wielką satysfakcją stwierdziłem, kiedy pierwszy raz pojechałem do Birkenau po wojnie, w 20 lat później, że mnie się wszystko zgadza. Pamiętam. No nie ma tych baraków, bo tylko sterczą kominy, te ogrzewcze. Ale jest pomiędzy sektorem C a sektorem D droga wewnętrzna taka. I tą drogą nas popędzono. Ciekawe, że naprzeciwko nas tam gdzieś przed nami daleko, coś się paliło, na ziemi. Ale jak doszliśmy do końca tych sektorów, drogi, która biegła wzdłuż sektorów obozowych, skręciliśmy w lewo. I znowu nas stłoczono w takim samym drewnianym baraku. To była noc głęboka. Tam nie było prycz. Nic nie było. Goła ziemia. I tak przesiedzieliśmy do rana. Rano otworzyły się drzwi. Można było wyjść. Tam toalety nie było i to był problem. Przed wejściem stała beczka. Załatw tu się człowieku, zobaczcie w tłumie, zresztą ciągle. To to przeżycie jest. Nie pamiętam dokładnie ile, ale w tym takim niewielkim sektorze, bo to nie był duży sektor obozu, tak jak te a, b, c, d, e, taki mały kawałek, bardzo blisko krematorium. Wielki tam ceglany budynek z wielkim kominem. To był 30-40 metrów nie dalej. Wzdłuż ściany stały elegancko ustawione sągi drewna. Bo można było wejść z tego baraku, się rozejrzeć. I zaraz też blisko tak znowu za drutami były baraki, w których byli jacyś mężczyźni. Przypuszczam później, że to było pewno Sonderkommando. I oni nawet tam zagadywali przez druty, ale to nie było, że oddzielają nas tylko druty, tylko jeszcze to było chyba kilkanaście metrów takiej przestrzeni było. Lament był pić, pić. Przecież nie było wody. A upał był. Niektórzy z nich przerzucali do nas butelki z wodą, tak jakby mineralną, prawda? I tak byliśmy w tym baraku chyba jeden dzień, może dwa. Zaczęli nas tam spisywać. Przyszły więźniarki w pasiakach prowadzić się ewidencję, po prostu. Tam dostałem numer, numer męski 192 731. Mama moja dostała numer 85 192. I wieczorem nas popędzili do łaźni. Tej wielkiej łaźni. No dla mnie to był koszmarny widok tego. Skrępowany tłumem gołych kobiet. Większość to były starsze kobiety. Starszy człowiek wygląda najczęściej nieciekawie. I smród potu. Przecież my byliśmy, no, przez 10 dni co najmniej, nie było możliwości umycia się, nawet w Warszawie. I potem stoimy w tym w tłoku dosłownie, tych nagich, spoconych, brudnych kobiet i dzieci. Wolno przechodzenie, strzyżenie. Chłopak byłem, dookoła kobiety. Trzymam się prawda za te swoje skarby. Już staję przed tą więźniarką, która strzyże. No i ja kurczowo trzymam… Wyrwała mi tam ręce. Popatrzyła… Łeee… Przepędziła mnie dalej do tych już ostrzyżonych. Całą noc przesiedzieliśmy po byle jakim umyciu się, na betonowej podłodze w sali. Dopiero o świcie przyszły więźniarki, zaczęły wydawać ubranie. Nie wiem jak to było, że ja jeszcze dostałem, znalazłem swoje ubranie sprzed powstania: swoje majtki, spodnie, krótkie zresztą, no bo to było lato, a nie byliśmy przygotowani na… Wypędzanie było szybkie, to się nie myślało wtedy o jakimś zabraniu najpotrzebniejszych rzeczy. Wydawanie sukienek kobietom. To było tak, że był taki wielki stos sukienek i więźniarka stojąca przy stosie, jak przechodziły kobiety, to brała i rzucała, prawda? Oczywiście mowy nie było o jakimś przymierzaniu, wybieraniu, nic. Te sukienki to były prawdopodobnie takie odrzucone przez Niemców, których nie warto ich z obozu wywozić dalej gdzieś, tylko dla więźniów, bez pasiaków już tylko… Każda kobieta, pamiętam, że dostawała białą chusteczkę, skrawek materiału białego, żeby zawiązać na ogolonej głowie. Nie wszystkie były ogolone. Mojej mamie też tak zostawili trochę włosów na ciemieniu tutaj, na wierzchu głowy. Jak nas wypędzili, to panie z tego domu, w którym mieszkaliśmy, to usiłowały się trzymać razem, sąsiadki i po tym ubraniu się był jakiś taki moment… No ja się oczywiście zaraz ubrałem, to już znów do mamy, bo nie byliśmy rozdzielani jeszcze nic absolutnie. I spotkało się tych kilka sąsiadek i stały tak w gromadce. Ja pamiętałem one tak płakały i śmiały się na swój widok. Jedna w mini jakiejś, druga w jakimś łachu, który z niej zwisa, trzecia w długiej sukni takiej balowej, bez pleców. To była tragikomedia, taka, ten upór. A potem, potem tam jedno zapędzono do baraku dziecięcego w obozie kobiecym. Tam był pierwszy apel, prawda. Piekło. Tam były przecież dzieciaki dwu-trzyletnie i do czternasto- piętnastoletnie dziewczyny. A chłopcy w zasadzie tacy mali byli. Nas było kilkunastu takich cwaniaków, którzy się tam prześlizgnęli przez rozdział rodzin. Ustawić na apelu ponad 350 dzieci i dużych, i małych, które niczego nie rozumieją, tylko ryczą: „Mamo mamo”, prawda? I ta blokował i te kapo to miały tam koszmarny dzień, a przecież musiały. Musiały jakiś ten porządek zaprowadzić, bo przyjdą aufseherin i przyszły oczywiście żeby to liczyć nas. Po nocy spędzonej w tym baraku nas wyłowiono tych takich za starych i przeszliśmy do obozu męskiego. Tam byli nasi koledzy, którzy już dzień wcześniej trafili. Było nas jakieś około 150 chłopaków, mniej więcej od dziesiątego do piętnastego roku życia.
Wróćmy jeszcze do tego baraku męskiego, kiedy został pan tam przeniesiony. Pan z kolegami przyszliście, ale w baraku byli już więźniowie mężczyźni.
To był taki sam barak jak te, które w tej chwili są konserwowane w sektorze a, czyli kwarantanny w Birkenau. I ja tam byłem najpierw piątym, a potem w trzynastym baraku tej kwarantanny. Przez całą długość braku środkiem przebiegał taki piec ogrzewczy. Można było tam palić drewnem czy węglem? Ale raczej tam chyba węgla nigdy nie było, tylko jakieś drewno czasem było. I oba te kominy łączył taki jak nazywaliśmy, piec. W wysokości, mniej więcej jakieś 60 cm chyba miał. My byliśmy w tym piątym baraku. Zaraz na początku uwięzienia to były trzypoziomowe, drewniane prycze, na których spaliśmy po 4-5 chłopaków. No, dosyć ciasno prawda trochę było, jak śledzie prawie. Wzdłuż baraku to po jednej stronie tego pieca byliśmy my ulokowani, a po drugiej stronie na takich samych pryczach, byli starsi od nas, ale młodzi, Żydzi, wyłącznie młodzi. Chyba węgierscy. Słowa się nie dało zrozumieć nawet. I oni, tak jak kapo Polacy, do nas to się ostro się odnosili, ale jakoś bez wielkiej przesady. No zdarzał się, było dwóch sadystów, którzy bili czy dla przyjemności, albo, jak to się mówi, gimnastykowali nas, prawda. To jeśli chodzi o tych Żydów, to oni byli bardzo brutalni, tłukli tak bez miłosierdzia. Ale to mój Boże, ci kapo, to przecież wiadomo, że przynajmniej ci, którzy byli z nami, to byli kryminaliści, którzy no byli osadzeni w obozie nie za polityczną działalność, tylko jest skazani przez niemieckie sądy za no rozboje i tego rodzaju działalność. Były upalne dni, jeszcze chyba z miesiąc. Nie byliśmy pędzeni do pracy. Jedynym zajęciem i to właściwie już tak raczej od września to grupka nas co starszych chłopaków stanowiła komando Rollwagen, bo byliśmy zaprzęgani do wozu zamiast koni. I pełniliśmy rolę transportu takiego wewnętrznego pomiędzy sektorami Birkenau. Do obozu zasadniczego Auschwitz nie jeździliśmy w ogóle. My tylko się poruszaliśmy na terenie Birkenau. W obozie kobiecym, to ja byłem wiem, że kilka razy tylko zdarzyło się, że trzeba było coś tam zawieść czy zabrać z tego. Jakieś toboły, pościel, kołdry, rzeczy zrabowane więźniom. I to było właśnie jedyne zajęcie. Powiedziałbym, że pierwsze 2-3 tygodnie to tak nie było aż takiego przymusu, żeby człowiek musiał dzień w dzień siedzieć obok tego baraku. Bo w baraku nie. Wypędzano nas na placyk obok i tam trzeba było siedzieć. 2-3 razy w ciągu dnia grupkami pobiec do Washraumu czyli do umywalni i ubikacji. Tam była woda, zimna, umyć się. I mieliśmy to, co na sobie, bo nie było mowy o jakimś ręczniku czy mydle. Zdarzało się mydło, które się nie mydliło. Bardzo chciało się pić, bo było, jak mówię upały. A ostrzegali nas i kapo, i więźniowie dorośli, z którymi mieliśmy jednak jakiś tam kontakt czasem, nie pić tej wody pod żadnym pozorem. I rzeczywiście, jeśli wlało się tej wody w garnek czy w coś, to zaraz się taki czerwony osad robił na wierzchu. I mówili: „Od tego, to jest, kochani, tyfus. A to znaczy, że koniec”. Cały czas będąc na sektorze A, bo tam byliśmy chyba około 3 miesięcy, potem nas przeprowadzono do sektoru D, do baraku dwudziestego. I tam byliśmy do końca roku. Natomiast nie pamiętam, czy wszystkich. W pierwszych dniach stycznia ‘45 znalazłem się nie pamiętam tylko, czy w całej tej gromadzie 150, czy w jakiejś mniejszej grupie, przeprowadzony, też w sektorze D bloku jedenastym, SK, Strafkompanien. Tam ten placyk pomiędzy barakami był murem odgrodzony. Na tym placyku były apele. I tam przy murze, już nie od strony wejścia tej drogi wiodącej przez sektor, tylko w głębi mała budka taka drewniana stała. I przez okna, brudne dosyć zresztą, widać było, że tam stoją różne te kozły nie kozły do wymierzania kary. Ale nie zostaliśmy tam potraktowani brutalnie. Może w innych barakach, jak byliśmy, czy w 13 na A, w sektorze kwarantanny, czy w 20, to właściwie to był jeden koc dla wszystkich i ta nasza kapota, prawda, do przykrycia. Natomiast tam w tym SK, to tam było moc kołder. My się tam zakopywaliśmy, to zima była. Przez te parę dni, bo to chyba tylko kilka dni byłem, bo jedenastego stycznia już zostałem zaprowadzony do łaźni, połączony z mamą i pomaszerowaliśmy na stację do pociągu.
Mówił pan, że razem z ze swoimi kolegami był zatrudniony w tym komandzie do rolwagi, do ciągnięcia tego wozu. Co robiliście pan i pana koledzy, wtedy, kiedy z tą rolwagą nie trzeba było jeździć. Jakie mieliście zajęcia w ciągu dnia?
Przede wszystkim rano dostawaliśmy mniej więcej pół litra, jak to się mówiło, herbaty - napar ziołowy taki. Potem się nic nie robiło w zasadzie, chyba że kapo, to szczególnie w tych pierwszych miesiącach, obowiązkowe strzyżenie, bo jednak co pewien czas, to nas jeszcze dostrzygali, prawda, na zero. Kapo fryzjer jeden strzygł. Co jeszcze trzeba było robić. W baraku musiało być czysto. A co to znaczy czysto? To musi być mokra podłoga, ten beton. To jak on wysychał, to natomiast trzeba było znowu go polewać wodą i papierowymi, takimi szmatami właściwie, wycierać te przejścia, prawda, bo jak tylko wyschło to, sprzątanie baraku. Poza tym były dni, kiedy trzeba było siedzieć obok baraku, nic nie robiąc. Były dni, kiedy była tak zwana Blockspeera, czyli zakaz wychodzenia z baraków. No więc siedziało się na pryczach, praktycznie rzecz biorąc. No i gadało się między sobą. Czasem kapo, szczególnie taki był Krwawy Olek, on lubił, jak my śpiewamy. No więc kazał śpiewać różne piosenki, prawda. Znaliśmy takie. Jedna z popularniejszych i często śpiewanych była, przed wojną znana, no przewieziona do obozu przez kogoś, piosenka o Jurku Biczanie. To był chłopak, niewiele starszy od nas, który walczył w Lwowie w ‘19 roku. Tak jak tam uczniowie włączyli się do walki i on tam zginął i zrobiono z niego po wojnie, po jego śmierci w okresie dwudziestolecia, bohatera. Tak, „Mamo najzdrowsza, bądź zdrowa. Do braci idę w bój”. Piosenki typowe więzienne, prawda. „Dwunasta wybiła na miejskim zegarze, więźniowie twardym snem śpią”, prawda? Były też piosenki niecenzuralne, które bardzo się podobały Krwawemu Olkowi i w kółko trzeba było je śpiewać. On był radosny wtedy. Tak było na do apelu, który trwał różnie, czasem króciutko, czasem jeszcze były ucieczki z obozu, to mogliśmy stać nawet i na deszczu czy na śniegu, prawda, przez parę godzin, bo nas nie wpuszczali do baraku. Był incydent. Ja się długo wahałem, czy warto wspominać? Bo był taki nasz Blockführer Stefan Baretzky. Bardzo surowy. W czasie jak on powiedzmy nas tam liczył, niech ktoś się ruszył, mrugnął, no to już zaraz były, jak to się mówi, karne ćwiczenia dla wszystkich z okładaniem jeszcze, prawda, bo jemu to sprawiało, widać, satysfakcję. I zdarzył się przypadek taki, że to już było na D i to już było około Bożego Narodzenia. Któryś z nas jak tak jeździliśmy tą rolwagą, to czasem coś zorganizowaliśmy, a to scyzoryki na przykład, a to jakieś miski, a to swetry. To cenne, bo się ucinało rękawy i były skarpety, bo innych nie było. I któryś z nas piłkę przyniósł do gry, prawdziwą piłkę. Nie tam jakieś, skórzana, a jakże. I tak przy takiej spokojnej pogodzie kilkunastu z nas tak wysmyknęło się z baraku, bo nie można było wychodzić. I na końcu już, tu blisko rampy zaczęliśmy grać. Od razu dwie drużyny, już tu chłopaki. Radość wielka. Ale kopnął w pewnym momencie ktoś na bok piłkę. Poszła pod barak. Oglądamy się, a to Baretzki. Zdrętwieliśmy. I prosto do niego ta piłka się toczy. A on zsiadł z roweru do piłki, zadeblował, strzelił bramkę, wsiadł na rower i pojechał. A baliśmy się, że on się tutaj, prawda… I proszę sobie wyobrazić, że od tego dnia, jak był apel, on przychodził na apel, policzył, do baraku. Wszystkie bloki sąsiednie stoją, a my w baraku już. Już nie na deszczu, nie na śniegu. On był w ‘47 roku sprowadzony i skazany na śmierć, więc to był kawał drania, ale tutaj miał jakieś chwile słabości. Przez chwilę był człowiekiem.
Mówił pan o tym, że był w ubraniu takim, jakim z Warszawy został przywieziony. A miesiące się robiły jesienne. Buty pewnie też pan miał letnie.
Najpierw chodziłem w swoich, ale potem buty się skończyły. W jaki sposób uzyskiwaliśmy… Słyszeliśmy, bo to w nocy odbywały się wyprowadzania więźniów z sąsiednich jakichś baraków. Obudziły nas w nocy krzyki, komendy. Wyprowadzili, no to trzeba zajrzeć do baraku, może się coś znajdzie. I tam często właśnie się mogliśmy zaopatrzyć. Czy tak jak wspomniałem sweter znaleźć to wspaniała rzecz, bo tak jak mówię, urżnąć rękawa i ma się skarpetki, prawda? I buty to samo. Był jeszcze drugi sposób, był jakiś, powiedziałbym, rodzaj handlu. Jeśli chodzi o starszych więźniów, jednak miał jakieś chody, możliwości, dłużej siedział, umiał coś schować. Potrzeba buty? Dasz chleb, dostaniesz buty. No więc trzeba i nie można inaczej.
Ale chleba trzeba było uzbierać trochę pewnie…
A to trzeba było nie jeść. Jesień, śnieg, błoto. Ciągle mam mokre nogi, bo dziurawe buty mam, prawda. Udało mi się, nie pamiętam, pewnie znowu w drodze wymiany… Drewniaki. O, było ciepło w drewniakach i nie przemakała podeszwa. Potem, znowu nie pamiętam w jaki sposób, zdobyłem normalne jakieś buty. Co prawda nie drewniaki. Bardzo niedobre, bardzo sfatygowane już także. Także i już w nich do wyzwolenia w kwietniu w tych butach się mordowałem, bo urwała mi się podeszła. A w jaki sposób zreperować? No nie ma możliwości. Tak jak słyszałem potem, że w normalnych obozach, byli szewcy, były komanda w ogóle całe, bo trzeba było reperować dla więźniów te buty, drewniaki czy inne. Miałem spodnie i marynarkę, powiedzmy jakąś. Potem jak przyszła jesień, to widocznie nam wydali jesionki, jakieś kurtki. Więc już kurtkę miałem też, a poza tym co między sobą wymienialiśmy tak. No jakoś tam ratowaliśmy się. My byliśmy dosyć jakąś taką zgraną paką, nie było jakichś przykrych incydentów pomiędzy nami chłopakami, prawda?
Czy znalazł się jakiś taki dobry dorosły, który jakoś pomagał wtedy, bo wy byliście nastolatkami…
Po paru czy po kilkunastu dniach, jak byliśmy przywiezieni tam na sektor A, tam byli przecież więźniowie dorośli, starzy, którzy pracowali w obozie jako stolarz, kucharz, prawda, no, elektryk. Jakieś naprawy… Konserwować trzeba było cały czas i oni dłużej byli. Byli już w tym obozie oblatani, już potrafili sobie pomagać jakoś, prawda? I jak się dowiedzieli, że przyjechali chłopcy z Warszawy, no to przyszli do nas też. Szukali przede wszystkim znajomych. A z jakiej dzielnicy, a z jakiej ulicy? W paru przypadkach to krewnych znaleźli, prawda, wśród nas ci starzy więźniowie. Oni to sprawowali już nad nami w pewnym sensie opiekę, bo się od razu pyta: „Ale nie okradają was tutaj? Nie biją was bez powodu? Nie znęcają się?”. I tak dalej. I no oni potrafią utemperować kapo, prawda? Bo wiadomo, że to byli ludzie, którzy znali obóz z każdej strony. Kazio fryzjer. Skarżyliśmy się na niego, no to go skatowali tak, że na rewir poszedł i chyba stamtąd nie wrócił, prawda? Także pomagali nam jak najbardziej. A poza tym, czym nam pomagali? Dwie sprawy: Jedna to podtrzymywali nas na duchu. Przecież mieli jakieś wiadomości z zewnątrz? Do nich docierały. Informowały nas o tym, pocieszali. A poza tym kucharze, no to oni z tego, ni z owego nagle beczka zupy ląduje w baraku. Ciepłej, nie lury. Na wigilię to nawet jakiejś niemieckiej zupy bekę do nas dostarczono. To był prezent na cudowne. Choinkę, nawet nam, no samo drzewko, prawda. No też rachityczne, bo rachityczne, ale przytargali i mieliśmy jakoś.
Pod drzewkiem była szopka?
Była szopka, która ja robiłem za pomocą kolegów. No bardzo prymitywna, tekturowa.
A skąd ta tektura?
Gdzieś się coś nalazło, przecież to… Więzień, to właściwie tak cały czas ma oczy dookoła głowy, czy się nie narazić? Czy nie będzie za chwilę złapany i stłuczony. I czy nie znajdzie coś, co jest potrzebne i korzystne. Rozgląda się tak cały czas. Skąd by się wzięło tekturę na szopkę. No z jakiegoś opakowania znalezionego. Powiedziałem, że ja bym zrobił szopkę, no to nawet, ktoś mi przyniósł, prawda. I masz, rób tylko... Jakieś farby takie, jak to się mówi klejowe, takie do malowania jakichś pomieszczeń. No to też tam zawsze coś było. Co prawda, bardzo skromnie, bo to Niemcy tam nie szastali pieniędzmi na urządzenie i wygląd obozu. Ma działać i już. Buszując po obozie, potrafiliśmy sobie, powiedzmy, jakoś znaleźć różne rzeczy, które można było w jakiś sposób wykorzystać.
Był pan rozdzielony z mamą. Kiedy pan ją pierwszy raz zobaczył od momentu rozdzielenia? Czy była taka możliwość, żeby się z nią chociaż na chwilę zobaczyć?
Byliśmy absolutnie przez cały czas izolowani, przecież kobiety były w obozie kobiecym kilkadziesiąt metrów raptem, ale kontaktu żadnego. Były, no, jakieś niezwykle rzadkie. Ja przypominam sobie jedną sytuację. Telefonów przecież nie było, ale skąd się rozeszła wieść, że będzie przejeżdżać tutaj drogą rolwaga z obozu kobiecego i będzie dobra kapo. Może ona już nam dostarczy. I my przygotowaliśmy na skrawkach dosłownie papieru jakieś grypsiki takie. I rzeczywiście potem patrzymy, kobiety ciągną wóz, prawda. Tam się rozejrzała, smyrg, nam zawiniątko z grypsami. My swoje też. To jedyny przypadek taki pamiętam. A poza tym, no, raz mi się zdarzyło, że z rolwagą pojechałem do obozu kobiecego. I wtedy miałem możność po trzech miesiącach chyba spotkać się z mamą, chwilę popatrzeć na siebie. To była wielka sprawa. Trudny dzień był, bo to… No co tu mówić? Zawsze tęsknisz dzieci szczególnie… Przecież wiadomo, że matka to sprowadziła nas na ten świat i towarzyszyła prawda, wprowadzała nas w życie, prawda, w podstawy życia. I za matką to się… To jest autorytet ogromny dla dziecka. Nawet nie pytałem się nigdy moich takich, bo jeszcze jest kilka koleżanek takich, tylko że one była jednej sytuacji, bo były w obozie kobiecym i tam kobiety czasem to tam jednak miały możność zajrzenia do swojego dziecka. Z tego bardzo krótkiego jednego dnia na FKL-u, to pamiętam rozpacz tych małych dzieciaków, że nie ma mamy. No i potem to był niezwykle no wspaniały dzień, chociaż tam w Auschwitz, kiedy razem wychodziliśmy z obozu. Zaistniała sytuacja taka bardzo dla nas korzystna, że na początku styczniowej ewakuacji Auschwitz i Birkenau Niemcy zorganizowali cztery takie niewielkie transporty, mniej więcej po pięćdziesiąt kilka kobiet, każda z dzieckiem. Aż dziwne, że taki ludzki odruch mieli Niemcy. No bo przecież sami więźniowie nie zorganizowali takiego łączenia matek z dziećmi. Ja byłem w pierwszym tym transporcie, w tej pierwszej grupie 11 stycznia właśnie zostałem połączony z mamą.
Do Berlina-Blankenburga pojechali wszyscy więźniowie, w tym pan i mama, pociągiem?
Jak nas zaprowadzili najpierw esesmańska eskorta z obozu na stację w Oświęcimiu, Auschwitz. I tam taka lokomotywka towarowym wagonem podwiozła nas do Mysłowic. Kazali wysiąść na peron. Na peronie całe mnóstwo ludzi, nie więźniów, tylko jadących do pracy czy tam gdzieś, prawda? A my gromadą obstawieni jeszcze esesmanami. Odsuwają się ci pasażerowie, no bo jakże to bandyci jacyś. I przyjechał pociąg osobowy. Jeden wagon był pusty z eskortą, która była w wagonie. I tam wsiedliśmy i jechaliśmy jak ludzie do Berlina. Tam nie mieliśmy pomieszczeń, takich wielkich hal, tylko różne były, powiedzmy, te pokoje. Pamiętam, że dwie takie moje też znajome jeszcze z Warszawy, to zostały zakwaterowane z matkami w pokoju, gdzie były dwa łóżka tylko i one, dwie z córkami były, a ja byłem z moją mamą w pokoju, gdzie było pięć łóżek. Spaliśmy w jednym pokoju. Co prawda tam warunki były o niebo lepsze, niż w Birkenau, bo tam nie było prycz, tylko normalne łóżka. Koc dla mnie jednego. W Berlinie pracowaliśmy głównie przy odgruzowaniu miasta. Naloty były prawie codziennie, prawie co noc, czasem były w jednej nocy i dwa, i trzy naloty, a w dzień też. Tych gruzów było mnóstwo. Ulice niektóre po nalocie zasypane gruzem, to od tego Niemcy mieli więźniów, czyli nas. Trzeba było odrzucać z ulic te gruzy, tak żeby ulica była przejezdna. Potem jak się jakiś odcinek oczyściło, no to znowu trzeba było czyścić te cegły, ustawiać w stosy do ponownego wykorzystania. To było głównie nasze zajęcie. Raz to pamiętam, że był taki przypadek, że po nalocie takim dużym zaprowadzili nas do takiego to był chyba jakiś urząd miejski, dzielnicowy, no w każdym razie coś takiego. I tam przychodzili Niemcy ze zburzonych domów. I my cięliśmy z wielkich bel czarny, gruby papier, żeby oni okna zasłaniali. I to był jedyny dzień, kiedy nam dali, poza tą wieczorną porcją w obozie, kiedy dostaliśmy po może pół litra, trochę mniej, zupy. To znaczy zupa… To taki był cieniutki bardzo rosołek i, i tam odrobina kasze manny była w tym. To jedyny dzień taki tak się jakoś zdarzyło. Ciężka to była praca i tym bardziej, że pracowaliśmy w dzielnicy Tiergarten. I jeździliśmy do pracy pociągiem elektrycznym razem i bez jakiejś eskorty, byli po cywilnemu dwaj majstrowie tacy, Niemcy, którzy nas tam pilnowali, prawda, tutaj i dozorowali całą grupą i przy transporcie, i przy pracy. Oni mieli wielką władzę nad nami. Jak kończyła się praca i cała ta gromada się zebrała, to on wyciągnął z kieszeni plik tekturek takich małych i dawał. To była kartka do kuchni. A jeśli podpadłem, to o kartki nie dostałem i obiadu nie było. Więc z majstrem trzeba było żyć dobrze, nie podpadać.
Pamięta pan dzień, w którym skończyła się wojna?
Dla mnie to się skończyła 22 kwietnia, kiedy do obozu weszli rosyjscy żołnierze. Blankenburg to jest no jedna z niewielkich osiedli berlińskich na północny wschód od centrum, więc akurat na kierunku, gdzie zamykał się pierścień wojsk rosyjskich. Oni akurat tutaj już do nas doszli już w nocy z 21 na 22. Już obóz zaczął być ostrzeliwany. Pociski artyleryjskie się rwały, więc nie popędzano nas, wtedy sami uciekliśmy do schronu. Taki był betonowy zygzakowaty, taki schron prymitywny bardzo, przysypany ziemią, przed odłamkami to on chronił. Gdyby bomba uderzyła, to nie przypuszczam, że ona by nie przebiła tego stropu. I siedzieliśmy już w nocy w schronie, ale potem w dzień jakoś tak strzelają słychać tutaj. Ale wyszedłem z tego schronu i taka było no wiosenna pogoda. Kapał taki drobny deszczyk, ale tak ciepło było. Stanąłem sobie pod ścianą baraku, to nie barak, to jednopiętrowe budynki były takie, pod ścianą nie kapało na mnie, bo był taki okap dookoła. No i nasłuchuję. Rozglądam się, ale słyszę, przecież trochę już byłem oblatany, już słyszę broń, już karabiny maszynowe, już strzelania i pojedyncze. To znaczy, że walczą gdzieś blisko. Przede mną taki niski parkan dosyć. Była ulica za parkanem i zobaczyłem, jak tą ulicą idzie dwóch tych folks sturmistów, czyli starych takich żołnierzy, emerytów. Pięści pancerne mają na ramionach, a za nimi na rowerze popędza ich taki młody żołnierz. Odeszli. Jeszcze parę minut słychać tylko te dalekie jakieś strzały. Znowu bliżej jakby trochę. I patrzę z powrotem pędzi ten Niemiec na rowerze, ale tych sturmistów już nie ma, tylko sam. Minęło jeszcze parę minut. Warkot jakiś. Oj to chyba czołgi. I widzę, są. I to nie niemieckie, poznałem, że to Rosjanie. Drogą jechały wolno czołgi, a ogródkami wszystkimi, o tutaj właśnie już, piechota. No i tak weszli do nas do obozu. Radość była ogromna, bo to zaraz dużo ludzi, kobiet, przyszło, wybiegło, prawda? Też, no tutaj cieszyć się, że już zeszliśmy wolni. Ale żołnierze oczywiście zaraz pognali dalej, no bo to tam miała zaraz przystanek kolejowy, było trochę umocnień niemieckich, więc tam już się rozpoczęła walka. I znowu na obóz zaczęły się sypać pociski. Trzeba było siedzieć, uciekać po prostu do schronu, prawda? I tak cały dzień przesiedzieliśmy w tym schronie jeszcze. I dopiero przed świtem przycichło tak jakoś już jak gromadami tam wychodziliśmy z miasta, jeszcze nie w stronę centrum, tylko poza miasto. No i tak szliśmy przez chyba dwa dni do Odry. Nikt nam nie pomagał. Rosjanie żadnej pomocy więźniom… Tych więźniów była moc z różnych krajów i kto mógł, to już w stronę swojego kraju, prawda, uciekał. Jeszcze słyszałem tam, że byli Francuzi, nie Francuzi, no to siłą rzeczy oni musieli przycupnąć jeszcze i czekać, bo to jeszcze cały czas trwała przecież wojna kilka dni. Po dwóch czy trzech dniach do przyszliśmy do Odry. Tam za Odrą już były towarowe składy, te głównie lory odkryte, które dołożyły sprzęt bojowy, puste prawda wagony były. Tam się ładowali tacy jak my. Nas była gromadka taka, chyba 6 czy 7 kobiet. Znajome z Warszawy czy z obozu już. Na te lory i jedziemy. Oczywiście nie ma komunikacji osobowej, nie wiadomo gdzie to jedzie. No byle dalej od Niemiec. Potem gdzieś jest wiadomość, pociąg stanął, jakaś stacyjka zrujnowana jeszcze. On teraz nie, on teraz będzie jechał gdzieś tam, może na Pomorze czy w stronę Śląska. Wysiadamy, siedzimy, czekamy, może będzie okazja. No i po paru godzinach jest okazja. Znowu podjeżdżamy, znowu wysiadamy. I to tak trwało, że 23 wyszliśmy z obozu, a 30 dotarliśmy do Warszawy. To wojna jeszcze była wojna.
Gdzie w Warszawie pan wysiadł z mamą z pociągu?
Mieliśmy informacje powiedziałbym po drodze, spotkaliśmy jeszcze w Niemczech nawet polskiego żołnierza jednego, które mówił nam, że Warszawa jest, że właściwie nie ma Warszawy. A my przecież wracamy do Warszawy. Marzyło się o tym cały czas i mówiło się z mamą i z sąsiadkami między sobą, no tam już na nas czekają, prawda? Rodzina jest i mieszkanie, i w ogóle będzie wszystko cudownie. A ten nam mówi żołnierz, że nie ma Warszawy. No tragedia. Co robić? Idziemy do Warszawy, jedziemy potem tymi pociągami. No i wreszcie pociąg dojeżdża. Blisko jest już Dworca Zachodniego. I był ładny dzień. Taki słoneczny też. Widzę znajomą wieże kościoła na Ochocie. Jest. Są domy z daleka, no widać domy są. Tego no. Gnamy do domu wszyscy. Jak to jest, już zaraz tutaj będzie, ojciec czeka, jest tam wszystko. Będzie tak, jak było. No i dopiero jak podeszliśmy bliżej, to zobaczyliśmy, że te domy to są spalone ruiny. Potem idąc ulicą, a ten dom ocalał, a ten nie. A tutaj cały ciąg budynków na Ochocie tak było, niektóre ulice ocalały, znaczy częściowo spalone były najwyżej, prawda, te domy. Ale nie wszystkie. Przychodzimy do naszego domu. No trzeba było, żeby dojść do nas, koniecznie zakręcić w Kaliską wejść ulicę. I patrzymy, że ten nasz dom stoi z tej strony. I spotykamy zaraz kogoś, który w tym domu, mieszkał. Jedna osoba, druga… Jaka serdeczność. Jaka radość, powitanie, ojej, co tu, prawda? No skąd, a gdzie? A to już się dopytujemy… Zeszliśmy już na drugą część, nasz dom był na rogu dwóch ulic, że ta część domu przy naszej ulicy na Kaliskiej jest wypalona, że nasze mieszkanie, jak i poziomy na parterze, było po pierwsze tuż przed domem Niemcy wysadzili zdobyty przez nas czołg i wybuch był ogromny oczywiście, więc mieszkanie to było, no ściany były gołe, nawet bez cynku, nic. Tylko gdzieniegdzie pod ścianą tam parę sprężyn leży, tam był mój tapczan. To zostało w całym mieszkaniu. Ojca nie ma, dowiadujemy się, że zginął. Że nikt na nas nie czeka. No pomogła trochę rodzina mieszkająca już, ale w innej dzielnicy miasta tam, gdzie znaleźli mieszkanie. Bo przecież kto wracał, to czasem było tak, że zostawał już w swoim mieszkaniu to nie jedną, ale dwie-trzy rodziny i dla niego już nie było miejsca. Mowy nie było, żeby mógł się ubiegać o wypędzenie tych, którzy już zajęli. Zresztą często oni już mieli, jak to się mówi, nakaz na mieszkanie wydany, przez jakiś zaczątek urzędu. Zaszczepiliśmy się właściwie u siostry mojej mamy na Powiślu daleko od Ochoty. Znaleźliśmy jednak znajomych rodziców sprzed wojny i z czasów wojny. I tak zaczęliśmy jakieś takie, no, wolne w każdym razie życie. Pierwsze dni maja już się zaczęły. Pojechaliśmy do rodziców mojej mamy na Podlasie. Podlasie było już od lipca, właściwie od poprzedniego roku zajęte przez Rosjan. Już tam było, można powiedzieć, w miarę normalne życie, jednak tak bardzo niespokojne, było mnóstwo zwykłych bandytów. No i było tak zwane leśne wojsko, czyli dzisiejsi jak się mówi, Żołnierze Wyklęci. I była nowa władza, która no nie mogła tolerować innej władzy. Te letnie miesiące to akurat się trochę odkarmiliśmy tam, prawda? Trochę podleczyliśmy. Mama, co prawda, bardzo słaba, ale nie wiedziała, że ma gruźlicę. Dopiero po paru latach, jak zaczęła pracować już w państwowej firmie, to była konieczność badania lekarskiego. No to się okazało, że ma zwapnienia, prawda, wywiezione z obozu, nie leczone, ale jakoś nie rozwinęła się choroba szczęśliwie. Ja byłem cały we wrzodach na nogach, na karku. Wyskakiwały mi jeden po drugim. Leczenia oczywiście tam nie było żadnego. Sposobem, jak to się mowy, wiejskim, domowym, powiedzieli, jak on jest taki tutaj wycieńczony, prawda, no to co Bodkowi dawać. No bo je tutaj wszystko, no i chleb jest, i masło jest, i mięso jest. No to ktoś powiedział, to jak tu się zabija cielaka, to niech Bodek pije krew z tego cielaka. I były takie sytuacje, że stałem z kubkiem. Zarzynali takiego pięknego cielaczka. Pod żyłę podstawiałem kubek, no i piłem tą ciepłą krew. Podobno to pomagało. Ale na jesieni poszedłem do szkoły już w Warszawie, wróciliśmy z Podlasia, jeszcze do ciotki. I zacząłem chodzić do gimnazjum i zaczęło się jakieś w miarę normalne życie. Czekanie na powrót ojca, marzenie, że wróci. Ale niestety nie wrócił. Śladu po nim nie było. Nikt nie znalazł. Gdzieś zginął i do dzisiaj nie mam jego grobu. Tu niedaleko gdzieś musiał zginąć.
Przeszedł pan strasznie dużo, strasznie złych rzeczy w czasie, kiedy właściwie jako dwunastolatek powinien pan się bawić i uczyć. I zastanawiam się, jak te wszystkie przeżycia, których Pan doświadczył, niósł pan dalej przez życie, bo one były jak taki ciężki bagaż podejrzewam.
I w pierwszych latach zupełnie nie, bo to była radość, że znowu jestem normalnym obywatelem. Nikogo się nie boję, nikt mi krzywdy nie zrobi, nie wypędzi mnie. Chodzę do szkoły, mówię po polsku, śpiewam piosenki. Czytam, czytam polskie książki. Zapisałam się do harcerstwa, śpiewamy. No jednym słowem żyję tak jak normalny chłopak. I nie myślę w ogóle o tym, że się tam gdzieś coś było ojejejej. Później dopiero potem po paru latach dopiero zaczęły się, wracać do mnie wspomnienia, myśli i sny przykre, trudne. Bo dopiero po kilkunastu latach właśnie zacząłem spotykać moich kolegów i koleżanki, bo potraciliśmy kontakt.
Z obozu?
Z obozu. Zupełnie, no bo wszyscy akurat z mojego domu, z mojej ulicy, bo jedna Basia była, z którą nie miałem kontaktu. Wracaliśmy chyba nie razem z Berlina, nie szliśmy razem. Ona mieszkała już w innej dzielnicy i nie było przyjaźni między matkami z dawnych lat, tylko taka sobie znajomość obozowa, prawda? A w całej szkole sytuacja taka, że w mojej klasie, jak zaczął się tylko rok szkolny, to jeszcze przyprowadzili nowego ucznia już tak gdzieś z miesiąc trwała nauka. Rozpoznaliśmy się, że to jest mój kolega z jednej pryczy. Siedzieliśmy w jednej ławce po roku. I do tej pory mamy ze sobą kontekst. Razem jeździliśmy na obozy harcerskie, ale między sobą w szkole w ogóle się nie mówiło o tym, że ten był tu, ten był tu. Eee tam. A z resztą jak był, no to co? Każdy gdzieś był. O czym tu mówić? Ważne jest o to, co dzisiaj tutaj jest. Książek nie ma, prawda? Moja mama kupiła na straganie na Targowej, przy bazarze Różyckiego czytankę dla pierwszej klasy gimnazjum. Fuks. To przedwojenna była książka. Dwie takie książki w klasie były tylko, prawda. Ja miałem zaraz kolegów, bo to pożycz… Aha, figę, na parę mogę minut potrzymać. I potem, jak zaczęliśmy właśnie już nawiązywać te kontakty, spotykać się właśnie z kolegami i z koleżankami obozowymi. Zaczęliśmy o tym mówić, wspominać, opowiadać sobie, a tu były, a pamiętasz, a tu, a tu, a tu zaraz? A tak to tak było. Detale, drobiazgi, jakieś przypominać. I wtedy już nawiązaliśmy taką, ale to było 60. lata, taką grupę właśnie tych w środowisku więźniarskim oświęcimskim w Warszawie. Duża była. To na zebraniu tam chyba co miesiąc się spotykali przez pewien czas był w sali Kina Śląsk, tam właśnie. Ministrem przemysłu drzewnego, bo był takie ministerstwo, był minister Gesing, Oświęcimiak. I dzięki niemu mogliśmy się tam bezpłatnie, prawda, spotykać w tej sali? Poszliśmy i my. Tam się zebrało nas chyba kilkanaście osób już. Ale coraz to przybywało. Także w sumie razem to tak było nas taka gromada chyba 30-40 osób, większość dziewcząt, ale i chłopców też było 10-12. Patrzyli na nas tak. A wy to skąd? Jednak młodsi znacznie tak. No my to byliśmy w Birkenau. A gdzie? A z Powstania. A to dzieci? Eeee, dzieci. A co wy wiecie, co wyście przeżyli. Do starszych nie trafiało, że dziecko zostało wypędzone z domu, pozbawione rodziców i czegokolwiek, bo to też przeżywało wszystko. No i nas jeszcze odrobina została, ale już bardzo mało. No i jeszcze parę lat mam nadzieję, że będzie okazja, choć i jak to się mówi, nigdy nie wiadomo, nikomu z nas nie jest wiadome, jak długo nam się uda pociągnąć.
W latach sześćdziesiątych książka „Dzieciństwo w pasiakach” została po raz pierwszy opublikowana. Co pana skłoniło do tego, żeby te wspomnienia przelać na papier? Właśnie te kontakty z współtowarzyszami?
Jeszcze wcześniej zacząłem. Przed spotkaniem się powiedzmy z kilkunastoma moimi współwięźniami. Zacząłem pisać, bo coraz częściej właśnie przychodziły mi te myśli właśnie obozowe. O jakbym tak może to napisał, może by mi jakoś lżej było – tak mi się wydawało. Zaczęli mi poszczególne te opowiadanka drukować i w sumie właśnie tak jak pani mówi w ‘68 roku, Nasza Księgarnia wydała malutki taki, cienki tomik, „Dzieciństwo w pasiakach”. Potem jeszcze, bo kilka wydań od ‘68 do ‘80 w tym czasie. Z tym, że ja rozmawiałem, opowiadały mi różne zdarzenia właśnie i dziewczyny, i chłopcy. Ja to spisywałem w następnych wydaniach ta książka puchła.
Co panu pozwoliło przetrwać? Co panu dawało jakąś nadzieję, żeby przetrwać, żeby się nie poddać?
Marzyliśmy o tym, żeby, żeby znowu mieć rodzinę, znowu mieć dom, znowu być wolnym człowiekiem. Wspomnienia domowe były niezwykle ważne. Kontakty ze starymi więźniami, którzy nas podczas ale i utwierdzali, że to się musi skończyć i znów będziemy wolni. Choć się tam, prawda, patrzyło na te kominy, prawda, które dymiły. Ale wierzyło się, że będziemy wolni. Ważna była też wspólna modlitwa nawet, codziennie odmawiana przez nas, bo innej posługi tam przecież nie było w obozie. A chociażby nawet to jak razem z tymi starymi więźniami, albo i bez nich, śpiewaliśmy sobie nasze piosenki. Recytowaliśmy wiersze zapamiętałe, takie wieczorki, można powiedzieć, artystyczne odbywały się czasem w tym naszym baraku czy na kwarantannie, czy potem na D. Święta, tak ważne przecież dla dzieciaka, dla każdego człowieka, ale dla dziecka to szczególnie. I też wiara w to właśnie, że jednak będziemy, towarzyszyła nam. I dlatego przeżylibyśmy chyba wszyscy.
A czy jest coś, co pan by chciał przekazać, jakieś takie przesłanie do współczesnych?
Trzeba pamiętać o przeszłości, ale nie zapamiętywać się w tej przeszłości. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że świat się zmienia i ludzie się zmieniają. Niemcy, którzy nas tutaj maltretowali, mordowali, to dzisiejsi Niemcy to są inni Niemcy. Tamtych już nie ma. I nie wolno nam, pamiętając o tamtej przeszłości, żyć, pielęgnować w sobie nienawiść do nikogo. Trzeba żyć teraźniejszością. I przyszłością.