Rozmiar czcionki:

MIEJSCE PAMIĘCI I MUZEUM AUSCHWITZ-BIRKENAU BYŁY NIEMIECKI NAZISTOWSKI
OBÓZ KONCENTRACYJNY I ZAGŁADY

Ofiara i śmierć o. Maksymiliana Kolbe

Transkrypcja podcastu

Posłuchaj na: SPOTIFY | APPLE PODCAST

Pod koniec lipca 1941 roku kierownik obozu Auschwitz Lagerführer Karl Fritzsch, pod nieobecność komendanta Rudolfa Hössa, w odwecie za ucieczkę więźnia, wybrał 10 zakładników spośród więźniów bloku 14, skazując ich na śmierć głodową. Podczas selekcji z szeregu wystąpił polski ksiądz, misjonarz, franciszkanin o. Maksymilian Kolbe, numer obozowy 16670, i zwrócił się do Fritzscha z prośbą o włączenie go do grupy przeznaczonych na śmierć w miejsce jednego z wybranych i rozpaczających więźniów. Był nim Franciszek Gajowniczek, numer obozowy 5659. Fritzsch, po krótkiej wymianie zdań z o. Kolbe i zorientowaniu się, że zgłaszający się jest księdzem katolickim, wyraził zgodę na zamianę. Wyselekcjonowanych 10 więźniów odprowadzono do bunkra bloku 11. Franciszek Gajowniczek przeżył wojnę. Zmarł w 1995 roku. Maksymilian Kolbe został zabity zastrzykiem z trucizną 14 sierpnia 1941 roku. W październiku 1982 roku został kanonizowany przez papieża Jana Pawła II. O Maksymilianie Kolbe opowiada Teresa Wontor-Cichy z Centrum Badań Muzeum Auschwitz.

Jak wyglądały okoliczności aresztowania o. Maksymiliana Kolbe w 1941 roku przed deportacją do KL Auschwitz?

Klasztor w Niepokalanowie był właściwie cały czas pod obserwacją i widać było to już
w momencie wybuchu wojny, ponieważ 19 września 1939 roku po raz pierwszy zakonnicy zostali aresztowani. O. Maksymilian Kolbe jako gwardian, czyli przełożony wspólnoty odpowiedzialny za zgromadzenie, za wydawnictwo, za niższe seminarium, miał możliwość wyjazdu z kraju. Dostał paszport i jako osoba znana, dziennikarz, wydawca, członek Polskiego Stowarzyszenia Dziennikarskiego, był ostrzegany o tym, że ta sytuacja w Polsce może się zaostrzyć, jednak czuł się odpowiedzialny za klasztor i pozostał. We wrześniu wyprowadzono z klasztoru ponad 40 zakonników i zostali umieszczeni, zostali internowani kolejno w trzech obozach: w Łambinowicach, Lamsdorf wówczas, w Amtitz – Gębice i ostatecznie Schildbreg w Ostrzeszowie, skąd zostali zwolnieni 8 grudnia 1939 roku i wrócili do klasztoru. Wówczas klasztor troszkę zmienił swoją działalność. Został otwarty na potrzeby mieszkańców, uruchomione zostały warsztaty: mechaniczne, naprawy rowerów, warsztat mleczarski, ponieważ zaczęły się wysiedlenia z Wielkopolski, zakonnicy mieli przygotować miejsce dla dużych grup m.in. 2 000 Polaków wysiedlonych właśnie z poznańskiego oraz 1500 Żydów również wysiedlonych z tego terenu. I przez jakiś czas właśnie te duże grupy ludności cywilnej na terenie klasztoru przebywały. O. Maksymilian jako gwardian był informowany przez różne osoby współpracujące, że donosy są kierowane na Gestapo, jeżeli chodzi o działalność klasztoru. Donosy pisane przez różne osoby nieżyczliwe właśnie franciszkanom. I należy przypuszczać, że to był główny powód aresztowania, do którego doszło 17 lutego 1941 roku. Aresztowano wówczas pięciu ojców. To był: o. Bartosik, o. Bajewski, o. Nazim, Cieślik no i gwardian Maksymilian Kolbe. Wszyscy zostali przeniesieni do Warszawy, do więzienia na Pawiaku i tam poddani śledztwom.

O. Kolbe w Warszawie trafia na Pawiak, a z Pawiaka zostaje deportowany do Auschwitz. Proszę powiedzieć więcej o samej deportacji i rejestracji duchownego w obozie.

To był kolejny transport, większy transport przywieziony z Warszawy. Liczył 304 osoby. Byli aresztowani za działalność konspiracyjną, taką jak np. Jakub Sehid, który był kurierem w Związku Walki Zbrojnej do Londynu. Był Adam Jastrzębski. W obozie był pod fałszywym nazwiskiem – Tadeusz Branecki, który był dowódcą Kompanii Zamkowej Prezydenta Rzeczpospolitej. Później był szefem Wydziału Kolportażu Komendy Głównej Armii Krajowej. Był również Stanisław Bibuła, który wcześniej został osadzony w obozie, przeniesiony został do Warszawy w celu śledztwa i w tym transporcie wywieziono go z powrotem do obozu Auschwitz. Było też kilku innych duchownych. Łącznie 12 duchownych. Wśród nich 8 Pallotynów, aresztowanych w Ołtarzewie. Był m.in. ksiądz Franciszek Kilian, profesor nauk biblijnych w seminarium pallotyńskim. Był ksiądz Józef Jankowski, katecheta, duszpasterz w Ołtarzewie. Było też kilku księży z Warszawy. Pociąg wyjechał z Warszawy 27 maja, wieczorem i do Oświęcimia dotarł następnego dnia, ale został umieszczony na bocznicy i czynności związane z rejestracją rozpoczęto 29 maja, dlatego ten cenny dokument, który mamy – lista nowoprzybyłych, Zugangsliste – właśnie z niej wiemy, kto był w tym transporcie ma datę 29 maja. Więźniów przeprowadzono do obozu. Przeszli przez bramę główną z napisem „Arbeit Macht Frei” i wygłoszone zostało przemówienie słynne, które kierowane było do więźniów: Przyjechaliście tutaj nie do sanatorium, tylko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, gdzie jedyne wyjście jest przez komin. Jeżeli komuś to się nie podoba, może iść na druty. Jeżeli są wśród was Żydzi, możecie żyć dwa tygodnie, księża – pogardliwie używano terminu Pfaffe/klechy – miesiąc, pozostali – dwa miesiące. Wszystkich więźniów przeprowadzono do budynku, w którym odbyła się rejestracja. Wydano kolejne numery. O. Kolbe otrzymał numer 16670. W tym czasie więźniów nie tatuowano. Numery wydawane były na takich płóciennych kawałkach materiału, które więźniowie musieli przyszyć do ubrania i zapamiętać. Zapamiętać oczywiście w języku niemieckim. Więźniów w tym czasie fotografowano, ale fotografia o. Kolbe się nie zachowała. Po tych czynnościach więźniów przeprowadzono do różnych bloków i tam mieli odbyć ten taki wstępny czas tzw. kwarantannę. W ich przypadku to był bardzo krótki czas, zresztą długość tej kwarantanny zmieniano w zależności od potrzeb, od sytuacji w obozie. No i tak zaczęło się życie obozowe o. Kolbe.

Czyli o. Kolbe został zarejestrowany tak, jak pozostali więźniowie w obozie. Dostał jakiś przydział pracy. A czy księża byli tak samo traktowani w obozie jak pozostali więźniowie czy były jakieś różnice?

Właśnie tutaj to przemówienie, o którym wspomniałam i wyróżnienie tych trzech grup, czyli Żydów, klechów (czyli duchownych, księży) i pozostałych więźniów już tutaj ilustruje pewien podział, który stosowano. To był 1941 rok, maj, czyli jeszcze taka liczba, duża liczba więźniów żydowskich w obozie się nie znajduje. Owszem, są w obozie więźniowie żydowscy, nawet w tym transporcie, w którym o. Kolbe przyjechał również byli więźniowie żydowscy, ale są to pojedyncze właściwie osoby. Najczęściej aresztowane z powodów społecznych, z powodu przynależności do jakiś organizacji, z powodu tego, kim byli w sensie społecznym, czy to są lekarze czy adwokaci. Na pewno aresztowanie nie jest na podstawie tych elementów rasowych, o których mówimy już od ’42 roku. Jeżeli chodzi o duchownych, ich liczba w obozie właściwie od początku była spora, chociaż też nie były to setki, tylko no możemy powiedzieć o dziesiątkach. W ’41 roku, w maju ta liczba znowu wzrastała. Znowu, ponieważ w grudniu ’40 roku został wywieziony z obozu pierwszy transport duchownych do obozu Dachau. To był wynik rozmów prowadzonych przez dyplomację watykańską z władzami III Rzeszy, aby właśnie duchownych, którzy znajdowali się w różnych obozach koncentracyjnych, chciano uzyskać zwolnienie z obozu, ale te negocjacje nie potoczyły się w tą stronę i jedyne, co uzyskano to właśnie zgromadzenie duchownych w Dachau. W związku z tym taka 67-osobowa grupa właśnie w grudniu wyjechała. 3 maja wysłana została kolejna grupa 38 duchownych, więc widać, że właściwie oni cały czas do obozu byli deportowani. Przydział do pracy również był dosyć charakterystyczny. Na przykład pierwsza karna kompania, czyli ta grupa więźniarska skierowana do najcięższej pracy tzw. Strafkompanie. Złożona była właśnie z duchownych i z Żydów, jak wspominają więźniowie, właśnie jesienią ’40 roku, padł rozkaz po którymś z apeli, „Alle Juden und Pfaffen raus” czyli mają wystąpić wszyscy Żydzi i klechy. I właśnie tworzyli tą pierwszą grupę skierowaną do najcięższych prac obozowych. Akurat ta grupa, w której przyjechał o. Kolbe, ci duchowni nie zostali skierowani do karnej kompanii i tak o. Kolbe pierwszą pracę, do której trafił to było zwożenie materiału budowlanego potrzebnego do budowy parkanu przy krematorium. Zresztą w ogóle, jak popatrzymy na przydział do pracy więźniów, to widać, że on jest charakterystyczny dla tego okresu istnienia obozu, a jest to czas, kiedy obóz jest intensywnie rozbudowywany – nowe budynki są wznoszone, rozbudowywany jest cały teren wokół obozu. W związku z tym różnego rodzaju prace budowlane związane z niwelacją gruntu, z transportem materiału budowlanego. To wszystko w obozie się dzieje i w tych komandach więźniarskich też są duchowni. Po kilku dniach właśnie pada znowu rozkaz „Alle Pfaffen raus”, wystąpili duchowni i zostali skierowani do pracy w komandzie – to się nazywało Komando Babitz, czyli grupa więźniarska, która pracowała w miejscowości położonej tuż obok miasta, gdzie budowano pastwisko. Pastwisko, które miało służyć celom obozu. Nie tylko duchowni byli w tym komandzie, różni więźniowie. To było spore komando więźniarskie. I właśnie tam doszło do pobicia o. Kolbe, mianowicie praca polegała na znoszeniu desek, gałęzi, różnego rodzaju materiałów, którą trzeba było wykonywać szybko. O. Kolbe w pewnym momencie nie nadążał za tempem, co zobaczył kapo Heinrich Krott no i właśnie w czasie przerwy zaczął kopać o. Kolbe. To zauważył Tadeusz Pietrzykowski, który znalazł się w tym rejonie. Tadeusz Pietrzykowski (więzień numer 77) przywieziony w pierwszym transporcie więźniów do obozu, bokser, mistrz Warszawy w wadze koguciej. I właśnie wtedy w ’41 roku pozwolono więźniom na organizowanie walk sportowych. Boks był wówczas sportem bardzo popularnym. Jakoś tak właśnie te sporty siłowe cieszyły się pewną akceptacją i władz obozowych, ale przede wszystkim więźniowie funkcyjni byli inspiratorami właśnie tych walk, które miały być taką swego rodzaju rozrywką. Do obozu trafiało wielu zawodników, którzy uprawiali tą dyscyplinę, w związku z tym walki te stały na wysokim poziomie. I Tadeusz Pietrzykowski widząc tą scenę, kiedy właśnie tam na łące tak właściwie kapo Krott znęca się nad więźniem, podszedł do niego i mu powiedział: „No czemu bijesz tego więźnia? Może się troszeczkę poboksujemy?”. SS-mani zgodzili się na to i rozpoczęła się właśnie taka spontaniczna walka między Pietrzykowskim, a kapo Krottem. Pietrzykowski tutaj zaczął wygrywać. Jego ciosy były skuteczne, także Krott tracił równowagę i w pewnym momencie, jak relacjonuje – poczuł, że ktoś go łapie za rękę. Zobaczył, kto to i widział tego więźnia, który przed chwilą był bity, więźnia w okularach. Okulary już spadały mu, były zniszczone i więzień ten mówi do niego: „Synu, nie bij”, ale ponieważ Pietrzykowski był w ferworze walki, w ferworze zajęty, jak tutaj następny cios zadać, odepchnął tego więźnia i znowu powrócił do rywalizacji z Krottem. No i po chwili poczuł podobną sytuację, że ktoś go łapie za rękę i znowu takim łagodnym, spokojnym tonem mówi: „Synu, niej bij”. No w tym momencie Pietrzykowski troszkę się zirytował i miał odpowiedzieć: „No tak, no to lepiej, żeby ciebie bili”, ale rozległ się gwizdek kończący przerwę, więźniowie musieli wracać do pracy. Pietrzykowski po prostu zajął się swoimi obowiązkami. O. Kolbe, to pobicie było bardzo dotkliwe, także nie mógł o własnych siłach wrócić do obozu, został przyniesiony przez więźniów. Wrócił do baraku, ale jego stan zdrowia był fatalny. Pamiętać należy, że o. Kolbe chorował na gruźlicę. To była bardzo zaawansowana w jego przypadku choroba. Nabawił się jej w czasie studiów we Włoszech i właściwie całe życie leczył się, był wysyłany do sanatorium wielokrotnie w Zakopanem. Jego praca misjonarska w Japonii też była przerywana właśnie tym, że jego zdrowie szwankowało. Musiał powrócić do Polski, musiał poddać się kuracji. W związku z tym taka utrata siły, takie pobicie dotkliwe no od razu spowodowało, że właściwie nie mógł powrócić do takiej skutecznej pracy. Kilka razy z rzędu starał się o przyjęcie do szpitala obozowego, co wcale nie było takie łatwe. Ostatecznie został przyjęty.

A czy w szpitalu obozowym udało się odzyskać siły o. Kolbe?

O. Kolbe, wiemy, że aż czterokrotnie był poddawany prześwietleniom rentgenowskim i właśnie prześwietlane były płuca. Nie na wszystkich mamy napisaną diagnozę. Na jednym jest napisane, że właśnie był chory na powracające zapalenie oskrzeli, zresztą tak tam wpisano. Sam fakt, że nie był kierowany do pracy, mógł zostać na terenie szpitala przyczynił się do tego, że nieco się poprawił, ale w dalszym ciągu gorączka się utrzymywała. Z tego względu nie mógł był wypisany do pracy, jednakże zaszła zupełnie inna sytuacja w obozie. Otóż, na terenie szpitala pojawiła się komisja lekarska. Oczywiście nikt specjalnie nie tłumaczył więźniom po, co to jest. Przed pojawieniem się tej komisji wykonywano dużo właśnie zdjęć rentgenowskich więźniom, prześwietleń płuc głównie. Okazało się, że właśnie te nowe osoby w szpitalu to są lekarze, którzy przyjechali z Ośrodka Eutanazji w Sonnenstein. Kierował nimi dr Horst Schumann i właśnie zgodnie z wytycznymi, mieli wybrać ze szpitala obozowego więźniów, którzy nie rokowali szybkiego wyzdrowienia i mieli zostać wysłani do tego Ośrodka Eutanazji, gdzie mówiono więźniom, że będą mogli tam wrócić do zdrowia, że to będzie coś w rodzaju sanatorium, ale wiemy, że całą tą grupę ponad 500 więźniów zamordowano tlenkiem węgla w komorze gazowej. Więźniowie, którzy byli w szpitalu obozowym jako personel pomocniczy, przeczuwali, że tutaj intencje tej komisji nie są do końca jasne. W związku z tym tych więźniów, których można w jakiś sposób uchronić, należy usunąć ze szpitala obozowego i w takich okolicznościach o. Kolbe, który nie był w pełni zdrów, został wypisany i skierowany do pracy. Został umieszczony w kartoflarni obozowej, czyli w komandzie pod dachem. Komandzie określanym jako takim ratującym życie. Umieszczano tam naukowców, ludzi znanych, ludzi cenionych, których w jakiś sposób należało chronić w obozie. I tam właściwie przebywał do czasu tej słynnej ucieczki więźnia.

A czy zachowały się jakieś relacje byłych więźniów, którzy spotkali o. Kolbe w obozie?

Relacje dotyczące pobytu o. Kolbe są liczne i bardzo ciekawe. Mamy relację Mieczysława Kościelniaka – artysty, plastyka – który w obozie również rysował i pamięta właśnie spotkanie z o. Kolbe jako taki bardzo ciekawy moment, kiedy w rozmowie, właściwie to była taka pogadanka o. Kolbe skierowana do więźniów, którzy się wokół niego zgromadzili, kiedy w tej rozmowie zachęcał do wytrwania, zachęcał do podejmowania wszelkich wysiłków, żeby ten pobyt w obozie przeżyć, żeby życie zachować. Oczywiście jako kapłan, jako duchowny, zwracał uwagę tutaj na rolę modlitwy, na opiekę Matki Bożej. Mieczysław Kościelniak wspomina te słowa jako wyjątkowo pocieszające dla niego. Takie spotkania oczywiście nie były jakąś formą otwartą. To były raptem małe grupy kilkuosobowe, które gdzieś tam najczęściej wieczorem przed gongiem oznaczającym wejście do bloków, mogły się spotkać i taką rozmowę odbyć. Innym, który również w takim kontekście zapamiętał o. Kolbe jest Wilhelm Żelazny. Więzień, który był więźniem funkcyjnym i któregoś dnia za niedopatrzenie swoich obowiązków, został surowo skarcony przez SS-manów. To bardzo go załamało. Widział, że tutaj jego miejsce w tej strukturze bardzo się załamuje i był w bardzo złej formie. Jeden z więźniów zaproponował mu: „A może chcesz porozmawiać? Tu jest taki zakonnik”. I faktycznie taką rozmowę odbyli. I o. Kolbe widząc, że faktycznie Wilhelm Żelazny, jego forma jest bardzo zła, podarował mu różaniec, swój różaniec, który przeniósł całą drogę. Miał go w czasie śledztwa w Pawiaku. Tam zresztą został zniszczony, został rozerwany. Kilka paciorków się zgubiło i również w czasie przyjęcia do obozu też ten różaniec udało mu się zachować. Wilhelm Żelazny opowiada, że faktycznie modlił się, codziennie się modlił na tym różańcu podarowanym przez o. Kolbe i ten różaniec wyniósł z obozu w czasie przeniesienia i z tym różańcem doczekał wyzwolenia. Dzisiaj ten różaniec jest przechowywany w Oświęcimiu, w Parafii św. Maksymiliana jako relikwie. Jeszcze innym więźniem jest właśnie wspomniany Tadeusz Pietrzykowski, który po tym pierwszym spotkaniu właśnie w Babicach, kiedy był świadkiem właśnie pobicia, sam niejako uczestniczył w całym tym wydarzeniu, spotkał się później z o. Kolbe dwukrotnie. Zaraz po tym pobiciu jeden z więźniów zapytał go: „Czy wiesz kogo uratowałeś?”. Pietrzykowski szczerze wyznał, że nie miał pojęcia, o więźniu, który był bity, więc tamten mu wyjaśnił, że jest to franciszkanin, misjonarz bardzo słynny, „Może chcesz z nim porozmawiać?”. Pietrzykowski się zgodził, spotkali się i o. Kolbe właśnie zwrócił Pietrzykowskiemu uwagę na unikanie przemocy. Na to, żeby szanować siły, ponieważ ten pobyt w obozie jest taki trudny, ta praca wymaga bardzo wiele od więźniów. Te słowa nie bardzo trafiały do Pietrzykowskiego. Uważał, że jednak ta przemoc wszechobecna nie może być pozostawiana ot tak sobie, tylko w takich sytuacjach, kiedy można, należy również tutaj tą swoją pozycję pokazać. O. Kolbe zauważył taki jego niepokój i tak to, że się nie zgadza z nim i zaczął mu opowiadać o właśnie swoich misjach w Japonii. O tym, co tam zauważył, jeżeli chodzi o różne sposoby walki i jak przyznaje Pietrzykowski, to bardziej go zainteresowało. Do tego stopnia, że postanowił raz jeszcze spotkać się z o. Kolbe. Mianowicie miał chleb dodatkowy, więc postanowił podarować o. Kolbe. Potem dowiedział się, że któryś z więźniów ukradł mu ten chleb, co go bardzo zirytowało. Podszedł, znowu zaczęła się rozmowa między o. Kolbe, a Pietrzykowskim. O. Kolbe mówi: „Zostaw tego więźnia, który ukradł ten chleb. Na pewno był bardzo głodny. Nie każ go w jakikolwiek sposób, tam Pietrzykowski zamierzał”. Jeszcze inną osobą był Władysław Lewkowicz, 18-letni student z Warszawy, którego ta brutalność obozowa bardzo przygnębiła. Został przywieziony w sierpniu ’40 roku, czyli już właśnie więcej niż pół roku w obozie miał za sobą i bardzo źle to znosił. Szukał właśnie takiego wsparcia. Szukał spowiedzi – tak, jak to sam określił i znowu, któryś z więźniów mu podpowiedział, że tutaj taki zakonnik jest, może chcesz z nim porozmawiać? I jak wspomina po spotkaniu, ta rozmowa, ta spowiedź bardzo mu pomogła, bardzo go wsparła.

Jakie były okoliczności śmierci o. Kolbe? Co wiemy na temat tego wydarzenia – apelu z wybiórką na śmierć w celi głodowej?

Ucieczki więźniów zdarzały się często, w związku z tym te różne formy karania za brak jednego. Jak wiadomo ewidencja w obozie była priorytetowa dla administracji. To przeliczanie więźniów, ranne apele, wieczorne apele. W początkowych miesiącach istnienia obozu był nawet apel trzy razy dziennie, więc to wszystko zmierzało ku temu, że te liczby musiały być znane, że te liczby musiały się zgadzać. Próba ucieczki wiązała się z pewnymi konsekwencjami zarówno dla SS-manów, a w dalszym ciągu dla więźniów, gdzie te kary były naprawdę bardzo surowe. I właśnie w ’41 roku wprowadzono karę, gdzie zamykano więźniów w jednym z bunkrów, w jednej celi w podziemiach bloku 11. Nie przydzielano im racji żywnościowych i po prostu więźniowie ci, w odwet, za karę, za ucieczkę innego, mieli umrzeć śmiercią głodową. Okrutna kara. Wykonana w obozie wcześniej już trzy razy, w związku z tym więźniowie wiedzieli, kiedy rozchodziła się wiadomość o tym, że ktoś uciekł i znowu kilku zamknięto w bunkrze, więźniowie wiedzieli co to znaczy, jaka to będzie śmierć – okrutna śmierć, śmierć głodowa. W tym czasie o. Kolbe przebywał właśnie w bloku wówczas oznaczonym numerem 14, obecnie to jest blok numer 19 i właśnie z tego budynku uciekł więzień. Zgodnie z procedurą miano wybrać dziesięciu w odwet i doszło do takiej wybiórki. Jeden z więźniów wyznaczony, zaczął płakać. Zaczął rozpaczać, prosić o darowanie życia, mówiąc: „Moja rodzina, moje dzieci”. W tym momencie z szeregu tych, którzy nie zostali wybrani, występuje jeden więzień i zwraca się do SS-manów z prośbą o zamianę za właśnie tego wskazanego więźnia. SS-mani, którzy przeprowadzali właśnie tą wybiórkę, godzą się i dziesięciu więźniów zostaje odprowadzonych do bloku 11, wówczas miał numer 13 i tam zostają umieszczeni w tej celi. Celi zwanej Hungerzelle na okres, należy przypuszczać dwóch tygodni.

A czy zachowały się jakieś dokumenty? Czy wiemy, kto uciekł wówczas z obozu, kiedy uciekł? Kiedy był ten apel?

Tutaj mamy właśnie bardzo dużo niewiadomych, bardzo dużo zagadek. To jest wynikiem – raz – tej niepełnej dokumentacji, którą w ogóle posiadamy, jeżeli chodzi o historię obozu Auschwitz, zresztą niepełna to jest bardzo skromnie powiedziane, ona została właściwie
w 95% zniszczona, więc to, czym dysponujemy to naprawdę są fragmenty dokumentacji. Podobnie relacje więźniów też są dosyć niespójne.  No i druga kwestia, że więźniowie też nie o wszystkim byli informowani tak dokładnie. Relacjonowali to, czego byli świadkami. Tutaj jest właśnie sporo zagadek. Pierwsza kwestia to, kto uciekł. Tutaj w opracowaniach, pierwszych opracowaniach naukowych, badający tą historię próbowali na podstawie skojarzenia dat dokumentów, które się zachowały, wskazać, który to mógł być więzień, ale nie ma tutaj pełnego potwierdzenia, że to faktycznie był ten więzień. W związku z tym należy uznać, że tak naprawdę nie wiemy, nie znamy nazwiska uciekiniera. Podobnie nie znamy daty, kiedy to miało miejsce. Nie znamy daty, kiedy odbył się ten apel. Skierowanych dziesięciu, zostało umieszczonych w podziemiach bloku 11 i znowu w Książce bunkra, w tym dokumencie, który właśnie ewidencjonował wszystkich umieszczonych akurat tych dziesięciu nazwisk nie wpisano. Czyli ten nasz taki najważniejszy dokument, którym dysponujemy to jest obozowy akt zgonu o. Kolbe, w którym mamy datę śmierci i ponieważ tutaj w relacjach wiemy, że przebywali tam około dwóch tygodni, w związku z tym przypuszczalnie tak się ustala, że do tej wybiórki doszło końcem lipca, w ostatnich dniach lipca, ale są to tak naprawdę tylko nasze przypuszczenia w tej kwestii.

A co możemy powiedzieć o zachowaniu członków załogi SS podczas tego apelu?

Komendant obozu Rudolf Höss nie był obecny w obozie podczas tej wybiórki. Przebywał w tym czasie w podróży służbowej. Wiadomo, że inspektor obozów koncentracyjnych Richard Glücks uczynił komendantów obozu odpowiedzialnymi za uniemożliwianie więźniom ucieczek. W związku z tym polecił także odpowiednie pouczenie wszystkich załóg SS-mańskich – strażników, konwojentów, eskorty. Tym chyba należy tłumaczyć pośpiech kierownika obozu Karla Fritzscha, który przeprowadzał tą wybiórkę i głównego oficera raportowego Gerharda Palitzscha, który mu towarzyszył. Właściwie mogli poczekać do powrotu komendanta Hössa, ale tak się nie stało. Rzeczywiście dosyć szybko ta wybiórka się odbyła i prawdopodobnie - to też jest przypuszczenie - ale można tutaj taką zbieżność zauważyć, że ten pośpiech też spowodował, że tych nazwisk po prostu nie wpisano do księgi bunkra i stąd ich nie znamy. Jeżeli chodzi o kolejne wydarzenia to znowu połowa sierpnia, potrzeba wyczyszczenia bunkra – tak to się w gwarze obozowej mówiło – podczas, gdy nie wszyscy więźniowie, którzy zostali skazani na tą okrutną śmierć faktycznie nie żyli. Okazało się, że kilku więźniów, w tym właśnie o. Kolbe, jeszcze żyją. Zostali zbadani i był wyczuwalny puls. Wówczas polecono, aby więźniów tych zabić zastrzykiem. Tej iniekcji dokonał więzień Blockälteste szpitala obozowego Hans Bock.

A skąd rodzina o. Kolbe dowiedziała się o jego śmierci? Skąd wspólnota w Niepokalanowie wiedziała?

W obozie przebywał aresztowany razem z nim o. Bartosik. To jest też ciekawa sprawa. Tych czterech pozostałych aresztowanych wówczas 17 lutego czterech zakonników, zostało przewiezionych do obozu w kwietniu. To był 8 kwietnia, czyli o. Kolbe był 29 maja, czyli to tak niemalże dwa miesiące jest i dwaj z nich zostali przeniesieni do obozu Dachau, o czym mówiłam wcześniej. Jeden zmarł, natomiast był w obozie i spotkał się z nim właśnie o. Bartosik. O. Bartosik też nie przeżył trudów obozowych. Zmarł kilka miesięcy po śmierci o. Kolbe, ale on w liście obozowym poinformował właśnie zakonników o śmierci gwardiana. Ci z kolei poinformowali rodzinę. Poinformowali matkę Mariannę Kolbe, która znajdowała się wówczas, mieszkała wówczas w klasztorze Sióstr Felicjanek w Krakowie. Marianna wiedziała o pobycie syna w obozie, ponieważ w czerwcu ’41 roku o. Kolbe napisał list obozowy – jedyny, który wysłał z obozu i skierował go właśnie do matki. W tym liście napisał, że… poinformował, że jest w obozie, czyli taka właściwie formuła charakterystyczna dla wszystkich więźniów, ale zaznaczył, że nie wie, jak długo będzie jeszcze tutaj przebywał, w związku z tym nie oczekuje, żeby do niego pisano listy. Informacja od Marianny Kolbe została również przekazana rodzinie w Zduńskiej Woli, a tam mieszkał jego brat Franciszek Kolbe, jego starszy brat. Była to informacja przygnębiająca dla wszystkich właściwie członków rodziny. Obozowy akt zgonu został wystawiony miesiąc później, natomiast skrócony akt zgonu został przysłany zakonnikom do Niepokalanowa w styczniu następnego roku. Wspomniałam tutaj brata o. Maksymiliana - Franciszka Kolbe, który mieszkał w Zduńskiej Woli. Otóż, był on członkiem ruchu oporu. Należał do Armii Krajowej i podczas jednej z akcji przeciwko członkom ruchu oporu w 1943 roku, został aresztowany, umieszczony w Łodzi w więzieniu, poddany śledztwu i 3 lipca 1943 roku został przywieziony do obozu Auschwitz. Również nie zachowało się wiele dokumentów dotyczących jego pobytu, ale zachowało się jego zdjęcie obozowe, co jest dosyć ważne jako dokument. Był w obozie Auschwitz przez kilka miesięcy. Później został przeniesiony do obozu Buchenwald, stamtąd do obozu Dora-Mittelbau i zmarł w styczniu ’45 roku w tym obozie. Także w obozach koncentracyjnych zmarli, stracili życie dwaj bracia Kolbe – Maksymilian, jego świeckie imię Rajmund, tak jest zarejestrowany w dokumentach obozowych – w obozie Auschwitz, a Franciszek w obozie Mittelbau.

O. Maksymilian Kolbe w obozie był przez 11 tygodni. Jak pani wspomniała, mamy wiele relacji byłych więźniów, którzy w tym czasie mieli styczność z o. Kolbe. Bardzo szybko po zakończeniu wojny rozpoczęto zbieranie materiałów do procesu beatyfikacyjnego.

To jest ta wielka zasługa franciszkanów, jeżeli chodzi o gromadzenie materiałów, mianowicie zaraz po zakończeniu działań wojennych ojcowie decyzją przełożonych, zaczęli spisywać te informacje od więźniów, którzy właśnie z o. Kolbe się spotkali i mają one właśnie charakter absolutnie unikalny. Później, kiedy już powstało Państwowe Muzeum na terenie byłego obozu, historycy relacje gromadzili i również wielu więźniów, którzy spotkali się z o. Kolbe -  wspomniany tutaj przeze mnie Tadeusz Pietrzykowski czy Mieczysław Kościelniak, którzy mieli takie obszerne wspomnienia, wielokrotnie widzieli go w obozie bądź ci, którzy uczestniczyli właśnie w tej wybiórce – także o tym wydarzeniu dosyć szeroko opowiadali. Ale właśnie tutaj w jego przypadku, o. Kolbe, bardzo cenne jest to, że te pierwsze wspomnienia, te pierwsze notatki, pierwsze opisy są właśnie z tych pierwszych lat powojennych. Cały ten materiał był bardzo skrupulatnie gromadzony, przygotowywany do procesu beatyfikacyjnego, który trwał zgodnie z procedurami kongregacji. Trwał 30 lat i w 1971 roku papież Paweł VI ogłosił franciszkanina o. Maksymiliana Kolbe błogosławionym, natomiast kanonizacji, czyli zaliczenia do grona świętych męczenników dokonał Jan Paweł II w 1982 roku. Tutaj warto zauważyć, że ta beatyfikacja w ’71 roku to była pierwsza beatyfikacja Polaka w okresie powojennym i w ogóle pierwsza beatyfikacja Polaka po bardzo wielu latach.

Co stało się z uratowanym więźniem Franciszkiem Gajowniczkiem?

Franciszek Gajowniczek, wojskowy, podoficer Wojska Polskiego, uczestnik kampanii wrześniowej trafił do obozu Auschwitz w 1940 roku jesienią. Został uratowany przez o. Kolbe i jak wspominał w relacjach, o. Kolbe nie znał, nie słyszał o nim. Dowiedział się od więźniów, kim był. Z obozu Auschwitz został przeniesiony do obozu Sachsenhausen i tam został wyzwolony. Jego rodzina, do której tak tęsknił, o której mówił właśnie w tym tragicznym dla siebie momencie, kiedy został skazany na śmierć, jego rodzina nie czekała na niego. Jego dwaj synowie – Bogdan i Janusz – zaangażowali się w działalność konspiracyjną. Bogdan był uczestnikiem Powstania Warszawskiego i pozostał w Polsce po upadku powstania. W styczniu 1945 roku znaleźli się w Rawie Mazowieckiej i w czasie wkraczania Armii Czerwonej na teren Rawy Mazowieckiej, znaleźli się nieszczęśliwie pod obstrzałem i obydwaj zginęli. Po kilku dniach ich matka, która poszukiwała synów, znalazła ciała wśród tych, którzy w tych nieszczęśliwych okolicznościach właśnie zostali zastrzeleni. Także Franciszek Gajowniczek wrócił do domu. Razem z żoną mieszkał w okresie powojennym w Brzegu i bardzo zaangażował się, jeżeli chodzi o świadectwo, o pracę taką edukacyjną jako były więzień obozu Auschwitz. Był właściwie bardzo długo – od pierwszych miesięcy, od ’40 roku, aż do niemalże ewakuacji. Został uratowany przez świętego, świętego męczennika, w związku z tym to były te sytuacje, o których opowiadał do końca właściwie swoich dni. Zmarł mając 92 lata i jego życzeniem było, żeby został pochowany na cmentarzu w Niepokalanowie. Właśnie w tym klasztorze, który został założony przez świętego Maksymiliana.