Marsze śmierci z Auschwitz do Wodzisławia Śląskiego i Gliwic
Transkrypcja podcastu
Posłuchaj na: SPOTIFY | APPLE PODCAST
17 stycznia 1945 roku esesmani rozpoczęli ewakuację obozu Auschwitz. Około 56 tysięcy więźniów i więźniarek pod uzbrojoną eskortą wymaszerowało z różnych części kompleksu obozowego w kierunku Wodzisławia Śląskiego i Gliwic. Tysiące osób w czasie tak zwanych Marszów Śmierci straciło życie. O szczegółach tamtych tragicznych wydarzeń opowiadają dr Jacek Lachendro i Teresa Wontor-Cichy z Centrum Badań Muzeum Auschwitz.
Jaka była trasa i ilu więźniów znalazło się w tej części marszu do Wodzisławia Śląskiego?
Do Wodzisławia Śląskiego zostało przeprowadzonych około 25 000 więźniów. Trasa przebiegała najpierw w kierunku południowo-zachodnim w stronę miejscowości Brzeszcze i Jawiszowice. Tam skręcała już na zachód w stronę Pszczyny, a w tym mieście kolumny więźniarskie były rozdzielane i szły dwoma mniej więcej równoległymi drogami. Nazwijmy to trasą południową w kierunku Pawłowic i Jastrzębia do Wodzisławia Śląskiego i trasą położoną bardziej na północ przez Żory, Świerklany, do wspomnianego już punktu miasta docelowego. Tą trasą przeszli zarówno więźniowie jak i więźniarki wyprowadzeni z obozu macierzystego, część z Birkenau, a także z kilku podobozów położonych głównie na południe, południowy zachód od obozu macierzystego, takich podobozów rolnych takich jak: Plawy, Harmense, Raisko, Budy, czy ten akurat to był taki ulokowany przy kopalni Brzeszcze - podobóz Jawischowitz. O ile cały kompleks obozowy Auschwitz, czyli te trzy części, a więc obóz macierzysty, Birkenau, Monowitz i podobozy były ewakuowane w dniach od 17 do 21 stycznia, to więźniowie tą opisaną trasą przechodzili od wczesnych godzin rannych 18 stycznia, do godzin porannych następnego dnia.
Jak wyglądało to w przypadku tej grupy więźniów która wyszła w kierunku Gliwic?
Prawdopodobnie z powodu rozłożenia tej ilości więźniów, którą należało przeprowadzić na zachód i dalej przewieźć w głąb Rzeszy, pewną liczbę więźniów, szacuje się, że to jest około 16 tysięcy, wyprowadzono na inną trasę, właśnie do Gliwic. Byli to więźniowie głównie obozu Monowitz, a także podobozów: Babice, Bobrek, Libiąż, Lędziny, Mysłowice Wesoła, Stara Kuźnia oraz dołączono około 3 tysiące więźniów z obozu Birkenau. Więźniowie z podobozów byli przeprowadzani i sukcesywnie dołączali do kolumn więźniarskich. Chodziło o to, żeby zachować pewne odstępy, pewną możliwość przeprowadzenia tych więźniów. Druga kwestia: grupy miały się poruszać drogami, które nie blokowałyby transportów wojskowych. Kolumny więźniarskie znajdowały się na trasie najczęściej, według wspomnień więźniów, dwa do trzech dni. Tyle zajmowało im przejście tego odcinka. Później po dotarciu do Gliwic, teoretycznie więźniowie mieli być transportem kolejowym przewożeni w głąb Rzeszy, ale nie dla wszystkich więźniów to dojście do Gliwic w ten sposób się kończyło. Dla pewnej grupy więźniów ten marsz trwał jeszcze dłużej i był bardzo dramatyczny.
Marsze Śmierci ogólnie wyglądały podobnie. Kolumny więźniów były prowadzone przez esesmanów, ale zapewne w tych poszczególnych kierunkach zdarzały się rzeczy o których mówią świadkowie, o których mówią ocalali. Ważnym elementem, ponieważ marsze trwały kilka dni, były postoje. Jak wyglądały postoje na trasie, gdzie więźniowie nocowali, między marszami. Jak to wyglądało w przypadku Wodzisławia Śląskiego?
Wedle wytycznych grupy więźniarskie miały zatrzymywać się na postój po przejściu około 20 km. I tak faktycznie działo się na trasie do Wodzisławia, bowiem z relacji wynika, że pierwsze postoje miały miejsce w Pszczynie i okolicach Pszczyny. To jest około 23 km od Oświęcimia. Grupy zatrzymywały się na postoje kilkudziesięciominutowe po to, żeby chwilę odpocząć. Ale większości relacji jest mowa o już takich postojach na nocleg, bowiem odległość od Auschwitz do Wodzisławia wynosiła ponad 60 km, więc więźniowie nie byli w stanie w ciągu jednego marszu tylko z postojami pokonać ten dystans, w związku z tym zatrzymywali się na nocleg. I też z relacji wynika, że te pierwsze noclegi były najczęściej przygotowywane w zabudowaniach gospodarczych majątków dworskich, folwarków, na trasie już od Pszczyny w stronę Wodzisławia Śląskiego. A wiec na przykład w Pszczynie w zabudowaniach gospodarczych należących do książąt pszczyńskich. Dalej takie noclegi były w Porębie, i w kolejnych miejscowościach: Pawłowice czy Jastrzębie. Więźniowie i więźniarki w niektórych grupach byli umieszczani właśnie wewnątrz tych zabudowań. Jeśli tam brakowało miejsca, to gdzieś w okolicznych domach, czy zabudowaniach gospodarczych okolicznych chłopów. A jeśli już po prostu brakowało miejsca, to musieli nocować na otwartej przestrzeni. Po kilku godzinach odpoczynku, po kilku godzinach snu powtórnie były formowane kolumny i esesmani prowadzili więźniów w stronę Wodzisławia. Wcześniej tylko esesmani sprawdzali, chcieli upewnić się, czy więźniowie lub więźniarki, nie ukryli się w słomie, w sianie w tych stodołach, w stajniach, czy jakichś innych zakamarkach tych zabudowań gospodarczych. Jeśli stan liczbowy zgadzał się, kolumny więźniarskie były już dalej prowadzone w kierunku Wodzisławia.
W przypadku marszu do Gliwic, zapewne sytuacja wyglądała podobnie, jeżeli chodzi o sam tryb przeprowadzania więźniów. Czy wiemy, gdzie więźniowie zatrzymywali się na te dłuższe postoje? Co wiemy o tym trybie prowadzenia marszu esesmanów?
Ten tryb jest bardzo charakterystyczny, ponieważ najczęściej w miejscowościach, gdzie właśnie więźniowie się zatrzymywali, na cmentarzach znajdują się groby. To są ciała tych, którzy zmarli bądź już po dotarciu do tego miejsca noclegowego, bądź ciała, które zostały zebrane po drodze. Nie zawsze tak było, czasami te nagrobki znajdują się jeszcze w tych miejscowościach, które mijały kolumny ewakuowanych więźniów. Obowiązkiem właściwie, władz miejskich było szybkie zebranie ciał i przygotowanie takiego pochówku. W przypadku ewakuowanych do Gliwic pierwszym miejscem, gdzie się zatrzymali na trochę dłużej, był Mikołów. I tutaj zanim kolumny dotarły do Mikołowa, niedaleko za Oświęcimiem, w Bieruniu, właściwie na przedmieściach w Bieruniu doszło do egzekucji w okolicach cegielni, dzisiaj już nieistniejącej. Więźniowie prawdopodobnie, którzy próbowali ucieczki albo być może z powodu osłabienia nie nadążali za kolumną, zostali rozstrzelani. I ich ciała zostały złożone najpierw w takim grobie, zasypane wapnem gaszonym. Po wojnie zostały ekshumowane i złożone na cmentarz komunalny. Jeżeli chodzi o kolejne miejscowości, w których zatrzymywali się, to większa grupa zatrzymała się w okolicach Borowej Wsi. No i później w przypadku przejścia do Gliwic, właśnie na tym odcinku od Mikołowa do Gliwic, te postoje były bardzo różne, ponieważ kolumny mijały szereg różnych mniejszych miejscowości, gdzie aż tak dużo możliwości zgromadzenia na noc więźniów właśnie, w jakimś folwarku, w jakichś większych stodołach, czy innych zabudowaniach nie było. W związku z tym oni byli trochę bardziej rozproszeni. To sprzyjało możliwościom szukania właśnie, jakiejś kryjówki, możliwości ucieczki. I stąd ci, którym się to powiodło, o okolicznościach, o wyglądzie tego czasu, kiedy więźniów zatrzymano, wiemy. Wiemy o takiej sytuacji więźniów, którzy zostali zatrzymani w Mikołowie, w dużym majątku należącym do rodziny Lubniów. Tak się złożyło, że ojciec tej rodziny był więźniem obozu Dachau i został zwolniony z Dachau kilka lat wcześniej, jeszcze w trakcie działań wojennych. W każdym razie zobaczywszy więźniów, gdzieś to jego wspomnienie, to doświadczenie obozowe, spowodowało, że bardzo chętnie zaczął przygotowywać jakieś porcje chleba, posiłki dla tych poszczególnych grup gdzieś tam ulokowanych w różnych budynkach. To oczywiście się bardzo nie podobało konwojentom, zatrzymali go, zagrozili mu. W obawie o życie swoje albo rodziny odstąpił, ale jego miejsce zajęła córka, która umiejętnie, dyskretnie w dalszym ciągu takie podstawowe rzeczy: wodę, chleb, więźniom przynosiła. Ten postój nie zawsze łączył się właśnie z taką odwaga i ofiarnością. Tutaj widzimy w relacjach, że zachowania mieszkańców miejscowości, przez które kolumny więźniarskie przechodziły, były bardzo różne. W miejscowościach, gdzie większość stanowili Polacy, ta odwaga, ofiarność była obserwowana znacznie częściej. Znowu mówimy o bardzo prostych rzeczach, czyli o jakimś pojemniku z wodą, jakiejś porcji chleba, taka naprawdę bardzo prosta pomoc. Więźniowie tutaj wspominają taką kobietę, która pojawiła się na trasie właśnie z jakąś bańką wody, a konwojent miał ja zapytać po niemiecku: „Wollen Sie mit?”, czy chce pani dołączyć? Wiec było to bohaterstwo, było to ryzyko. Więźniowie również wspominają, że to zachowanie w miejscowościach, gdzie większość mieszkańców stanowili Niemcy było inne. Owszem pojawiali się na ulicy, patrzyli z niedowierzaniem i dało się słyszeć komentarz: “Das ist unmöglich”, to jest niemożliwe. Czyli ta wiedza, którą gdzieś tam mieli ze swoich źródeł, nagle była konfrontowana z takim widokiem takich ludzi wycieńczonych, źle ubranych, pędzonych, do których strzelają esesmani. Mało tego nie można nawet tym ludziom jakoś pomoc. Więc niewątpliwie był to duży wstrząs dla tychże mieszkańców.
Padły dwa tematy, czyli z jednej strony ucieczki, z drugiej strony to, czy więźniowie mogli liczyć na pomoc mieszkańców miejscowości, przez które przechodziły marsze. Czy tego typu zderzenia pojawiały się właśnie w tej części marszu do Wodzisławia Śląskiego?
Tak, również na trasie prowadzącej z Auschwitz do Wodzisławia, i to wynika z relacji więźniów którzy ocaleli, jak i mieszkańców. Cześć mieszkańców starała się pomóc więźniom. Pomimo tego, że esesmani przeganiali z poboczy drogi, którą szli więźniowie, krzyczeli na nich czy czasami nawet strzelali w powietrze, to część mieszkańców starała się pomóc, czy to podając trochę chleba, czy w jakichś naczyniach wodę lub mleko. Cześć mieszkańców również udzielała pomocy uciekinierom z tych kolumn, maszerujących w stronę Wodzisławia, czy to po prostu wskazując dalszą drogę ucieczki, kierunek ucieczki w stronę Pszczyny i dalej na wschód, czy już udzielając na dłużej nieco schronienia w jakichś zabudowaniach gospodarczych i później przez pewien czas dostarczając żywności tym osobom, aż do nadejścia żołnierzy sowieckich. Więźniowie, oczywiście część więźniów, nie wszyscy, starali się podejmować ryzyko ucieczki i albo uciekali z kolumn marszowych, ale tutaj narażali się na strzały ze strony eskortujących esesmanów, bowiem esesmani mieli rozkaz strzelania właśnie do więźniów próbujących ucieczki. Albo próbowali ukryć się w czasie postojów i przeczekać wymarsz kolumn więźniarskich i później sytuacja by się uspokoiła, to albo na własną rękę już podążać z powrotem w kierunku wschodnim, przeciwnym do kierunku marszu kolumn więźniarskich, albo po prostu szukać pomocy u miejscowej ludności. Na trasie do Wodzisławia zbiegło kilka więźniarek, które później po wojnie napisały znane wspomnienia obozowe. Jedną z nich była Sonia Landau, która w obozie przebywała na tak zwanych aryjskich papierach i zarejestrowana była jako Polka - Krystyna Żywulska. Ona przechodząc przez Brzeszcze, a wiec to było kilka kilometrów od obozu, zauważyła obok drogi przewrócony wóz z sianem, i wykorzystując moment nieuwagi eskortujących esesmanów, wskoczyła w to siano. Zauważyła ją idąca za nią więźniarka, kopnęła w wiązkę słomy i przykryła ją całą. I Krystyna Żywulska tam właśnie w tej słomie przeczekała przejście kolumn więźniarskich i później poszła w kierunku pobliskiej miejscowości Jawiszowice i tam znalazła schronienie u rodziny Szczerbowskich. Później po wojnie już napisała już znane swoje wspomnienia - „Przeżyłam Oświęcim”. Ale z kolei w miejscowości Brzeźce, to już jest za miastem Pszczyna, uciekła Żydówka - Olga Lędźwiel, uciekła wraz z dwoma koleżankami i im pomocy udzieliły rodziny Paszków, a później Goćków. Ona z kolei również ocalała dzięki tej pomocy. Po wojnie wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych i tam napisała znana książkę wspomnieniową „Five chimneys”. Wreszcie w okolicach Jastrzębia uciekła Seweryna Szmaglewska, również z dwoma koleżankami. Przy czym udało im się wyjść po prostu z kolumny ewakuacyjnej. Esesmani ich nie zauważyli. Położyły się na śniegu, a szczęśliwie przed wymarszem jeszcze zabrały z magazynu białe koce, więc przykryły się tymi białymi końcami. Przeczekały, aż przejdą kolumny więźniarskie i później kierując się w stronę, właśnie przeciwną do kierunku marszów ewakuacyjnych, a więc w stronę wschodnią, korzystając z pomocy wielu ludzi, którzy albo ich przyjmowali na nocleg, albo częstowali czy dzielili się żywnością, czy pokazywali właściwy kierunek marszu, te trzy kobiety dotarły do Dziedzic, tam rozdzieliły się i Seweryna Szmaglewska wraz z Wandą Kacperek dotarła aż do Andrychowa, i tam przeczekały przejście frontu. Kilka miesięcy po tym Seweryna Szmaglewska napisała tą swoją słynną książkę wspomnieniową „Dymy nad Birkenau”. Nie zawsze te próby ucieczek kończyły się szczęśliwie. Tutaj w Brzeszczach przy kopalni uciekła jedna więźniarka i akurat wbiegła na portiernię, na wartownię przy bramie prowadzącej na teren kopalni, tam akurat spotkała Niemca, który wezwał niemieckich żandarmów. Ci przybyli po nią, zaprowadzili na posterunek. Tam wedle dwóch relacji zgwałcili ją, później zamordowali i jej ciało zostało pochowane na cmentarzu w Brzeszczach. Podobnie w miejscach ukrycia podczas noclegów, niektórzy więźniowie czy więźniarki nie mieli szczęścia i takim przykładem jest tragiczna śmierć polskiej więźniarki Aurelii Piękosz, która ukryła się w Jastrzębiu, gdzieś w sianie, w słomie. I kiedy na koniec noclegu przed wymarszem esesmani bagnetami dźgali, kłuli, w tym sianie czy słomie akurat przebili tą Aurelie Piękosz i zginęła ona tam, no właśnie w takich dość dramatycznych okolicznościach.
Badając historię tych poszczególnych części marszów śmierci, zdarzały się jakieś szczególne wydarzenia wspominane czy przez ocalałych, czy zachowane w dokumentach? Jak to było w przypadku marszu do Gliwic?
Takich wyjątkowych wspomnień właściwie każda miejscowość zachowuje. Właściwie każdy postój to osobna grupa i osobna historia. Wspomniałam wcześniej o postoju w Mikołowie. Pewna grupa więźniów ulokowana była w innej części miasta i tam doszło do sytuacji innej od tej, którą wspominamy, czyli takiej serdecznej pomocy. Mianowicie grupa więźniów ukryła się tam w zabudowaniach młyna. Prawdopodobnie zamierzali przeczekać przejście kolumny i próbować ucieczki w ten sposób. Jeden z więźniów został zauważony przez mieszkańca, który doniósł o tym na gestapo. Policja bardzo szybko się tam zjawiła, otoczyła te wskazane zabudowania i trzynastu więźniów zostało wyprowadzonych. W lesie, w takim rowie zostali rozstrzelani i pochowani w tymże dole. Po wojnie te ciała zostały ekshumowane i przeniesione na cmentarz, ale pamięć tej egzekucji, takiej rozpaczliwej próby ratowania życia właśnie tych 13 mężczyzn pozostała wśród mieszkańców. Do dzisiejszego dnia miejsce tej tragedii jest upamiętnione. Jest tam mogiła z informacją, że tu właśnie ci więźniowie obozu Auschwitz zostali rozstrzelani. Mieszkańcy i działkowicze, bo to jest też taki rejon, gdzie są działki rekreacyjne, dbają o to miejsce, ono jest zawsze posprzątane. Są tam kwiaty, są tam znicze, więc jest to dowód właśnie pamięci tak dramatycznych wydarzeń. O innej sytuacji możemy mówić w Borowej Wsi, gdzie również pewna grupa więźniów próbowała ucieczki, próbowała znaleźć schronienie. Byli to więźniowie różnych narodowości. Taką osobą, która koordynowała, no tak to nazwijmy, miejsce ich ukrycia, był więzień z Warszawy, Żyd, Leon Stasiak. Tutaj szczególnie w tę pomoc zaangażowała się rodzina Kostków. Oczywiście, ukrywanie i cała logistyka była bardzo udana. Wincenty Kostka po wojnie został uhonorowany odznaczeniem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Należy również w tym momencie wspomnieć to, co wydarzyło się w małej miejscowości Książenice. To jest rejon już za Gliwicami, a ważne jest we wspomnieniach, w analizie, w ogóle trasy do Gliwic z tego względu, że więźniowie, którzy dotarli do Gliwic, zostali już umieszczeni w pociągu, pewna grupa prawdopodobnie około 3000 osób. I ten pociąg ruszył z Gliwic. Został zatrzymany kilkadziesiąt kilometrów za Gliwicami, więźniom rozkazano wysiąść z wagonów i kazano im maszerować w kierunku Rybnika. Ale po przebyciu dosłownie kilku kilometrów, konwojenci zaczęli strzelać do więźniów, stąd bardzo wielu więźniów właśnie w tym rejonie, dokładnie to był rejon Kamienia, czyli niedaleko Rybnika, bardzo wielu więźniów tam zostało zamordowanych. I w trakcie właśnie tej strzelaniny, takiej chaotycznej sytuacji, wielu próbowało ucieczki. Właśnie niektórzy dotarli do miejscowości Książenice i tam pomocy udzieliła im rodzina Jurytków. To było małżeństwo Brunon i Bronisława. Żona w wywiadzie, tak opowiedziała o spotkaniu właśnie tychże więźniów: „Już żeśmy się przygotowali do snu. Mąż wrócił z obory, gdy rozległo się pukanie w szybę. ‘Niemcy albo Ruskie’ – powiedział mąż, ale pomyślałam, iż żołnierze nie stukaliby w okno tylko w drzwi albo weszli by od razu do izby. Wiec pomyślałam, że to nie wojsko. Bruno wyszedł do sieni, otworzył, a za chwilę weszła do izby chmara ludzi. Aż się przeraziłam, gdy ich ujrzałam, a serce rwało się z bólu. Wymarznięci, sini z zimna, wychudzeni, niektórzy boso, nogi czerwone jak krew, oczy błyszczące z gorączki, głowy ogolone. Przeżegnałam się odruchowo, a niektórzy z nich na widok łamiącym się głosem wyszeptali: ‘Niech będzie pochwalony’. Ale tak to mówili że zaraz poznałam, że to nie nasi. Każdy z nich jak najbliżej chciał pieca stanąć, a chmara ich była, iż mówiłam chyba ze dwudziestu. Byli w obozowych pasiakach, niektórzy na sobie mieli jakieś dodatkowe marynarki, płaszcze, chusty. Jeden tylko stał w samych spodniach, więc mu przyniosłam coś na wierzch. Wzięłam chleb, dwa ciepłe bochenki, bo u nas się piekło. Jeszcze były trochę ciepłe, więc pokrajałam je na grube kawałki. Dziękowali, nie wszystko rozumiałam. Rozgadali się, któryś zaczął opowiadać: uciekli z transportu od kilku dni byli w drodze z obozu, jechali pociągiem, potem ich wypędzono i maszerowali w kolumnie. Kto zostawał tego zabijano, po południu zaczęto do nich strzelać, uciekli, ukryli się w lesie, jak się ściemniało ruszyli w drogę, już dalej iść nie mogą. Przyjmijcie nas, ratujcie. Zaczęli prosić. Któryś płakał, ja się też rozpłakałam. Mąż mój siedział na krześle, głowę spuścił tylko, a potem wstał i pokuśtykał, kulawy był, do drugiej izby. Przyniósł trochę machorki, zrobił skręty i dał im, a mnie powiedział, że mam wziąć syna, pójść do drugiej izby i jakby co, to ja o niczym nie wiem. Wreszcie usłyszałam jakieś szuranie, zaczęli wychodzić z kuchni. Rano mąż powiedział, abym nagotowała zupy. Przygotowaliśmy wielki garnek, potem wyjęłam spory kawał mięsa, kaszy, ziemniaków i ugotowałam zupę. Jak się ściemniało, zanieśliśmy ją z mężem do stodoły, w której przechowywaliśmy ziarno. Tam się bowiem ukryli więźniowie. Gdy poczuli zapach zupy i kaszy, to nagle ze wszystkich stron wysunęły się głowy. Nawet tylu talerzy nie miałam, więc z misek wprost z garnka jedli. Każdego dnia piekłam cztery bochenki chleba i gotowałam pełen garnek zupy. Ukrywali się u nas przez siedem dni. Ja tych dni nie liczyłam, sami o tym później napisali. Któregoś dnia przed południem usłyszałam warkot silników. Zajechał niemiecki patrol, mąż wyszedł przed dom. Usłyszałam: ‘Haflinger, Jude’, nogi mi się zatrzęsły, aż że kroku nie mogłam zrobić. Nie wiem, może się modliłam, może stałam, jak zamurowana. Bałam się podejść do okna i zobaczyć. Nie wiem, ile czasu upłynęło, nim ponownie usłyszałam warkot silników. A potem przyszedł któryś z sąsiadów i powiedział, że w Leszczynach i Książenicach nie ma już Niemców. Wtedy mąż wyjął brzytwę i po kolei każdego z ukrywających się ogolił. Wymyli się trochę, a oni podziękowali w różnych językach i wreszcie któryś po polsku prosił o kawałek kartki i pióro. Potem zaczęli coś pisać i spisywać”. No właśnie co zostawili więźniowie rodzinie Jurytków? Otóż zostawili kartkę z następującą treścią: „My niżej podpisani, uciekinierzy z obozu Auschwitz, komunikujemy, że Jurytko Bruno, wieś Książenice, utrzymywał nas z narażeniem [życia] własnego i rodziny swojej osiem dni, karmiąc nas, dając pomieszczenie i nocleg i udzielając wszelkiej pomocy. Wszystko to czynił on w czasie, gdy oddziały niemieckie i SS ścigały uciekinierów po całej okolicy. Tym sposobem uratował on nam wszystkim życie, czyniąc to bez korzyści materialnych jako porządny człowiek”. I tutaj następują podpisy i są to nazwiska mężczyzn więźniów właściwie z całej okupowanej Europy, więźniów żydowskiego pochodzenia.
O jakich szczególnych wydarzeniach wiemy, jeżeli chodzi o marsz, który z Auschwitz szedł w kierunku Wodzisławia Śląskiego?
W Brzeszczach przy kopalni węgla doszło do takiej niespodziewanej sytuacji. Kiedy kolumna więźniarska przechodziła właśnie tuż obok kopalni, akurat w momencie gdy górnicy po skończonej pracy przechodzili przez bramę kopalni, wychodząc wprost na ulice i te dwie grupy, z jednej strony więźniów z drugiej strony górników, zmieszały się ze sobą, wówczas część tych górników zabrała ze sobą z kolumny więźniarskiej niektórych więźniów i po prostu wyprowadziła w stronę wsi, ratując im życie. Później oni ukrywali się w tej miejscowości. Do nieco innego, ale bardzo nietypowego zdarzenia doszło w miejscowości Ćwiklice, kilka kilometrów przed Pszczyną. Tam podczas pochówku więźniów, ofiar Marszu Śmierci, zebranych na odcinku mniej więcej od miejscowości Miedźna do Ćwiklic znalazł się mieszkaniec Pszczyny, fotograf – Michał Święch i on fotografował sam pochówek, fotografował ciała ofiar. W zasadzie to jest jedyne zdarzenie, o którym wiemy, na trasie przemarszu. Wykonał on, z tego co wiadomo, kilkadziesiąt zdjęć. Niestety, zachowało się tylko kilka spośród nich, ale stanowią one wyjątkową dokumentację, związaną właśnie z ewakuacją więźniów Auschwitz. Takie wyjątkowe zdarzenie miało miejsce również w Porębie, już za Pszczyną, kiedy w czasie postoju jedna z więźniarek, Leokadia Rowińska, przywieziona z Warszawy w czasie powstania warszawskiego, już wówczas była w ciąży i właśnie w trakcie tego postoju w miejscowości Poręba zaczęła rodzić. Poród zakończył się szczęśliwie. Ona ochrzciła później syna, którego urodziła. Nadała mu imię Ireneusz. Niestety, chłopczyk po dziewięciu dniach zmarł. Matka nie mając innej możliwości, włożyła ciało syna do pudełka po makaronie i w tym pudełkiem pochowała w Porębie pod kapliczką Świętego Józefa. Później ciałko tego chłopczyka zostało ekshumowane. Jest pochowany na cmentarzu w Pszczynie.
Kiedy kolumny więźniarskie zbliżały się do terenów, które stanowiły granicę między II Rzeczpospolitą a Rzeszą Niemiecką, doszło do tragicznych wydarzeń. Chodzi tu konkretnie o miejscowość Przyszowice. Rozegrały się one 27 stycznia, dosyć charakterystyczna data, ponieważ wtedy to obóz Auschwitz był wyzwolony. A pewne oddziały Armii Czerwonej właśnie dotarły do Przyszowic, nieduża wieś. Żołnierze radzieccy dostali informacje, że ta wieś to już jest teren Rzeszy. W związku z tym dostali pozwolenie na odwet, odwet na mieszkańcach, na Niemcach za wszystkie okrucieństwa, które były dziełem żołnierzy niemieckich, szczególnie właśnie na froncie wschodnim. Tymczasem Przyszowice to była ostatnia polska wieś. Za Przyszowicami przebiegała granica między właśnie Rzeszą Niemiecką a II Rzeczpospolitą. W tej miejscowości w domu nauczycielki ukryło się czterech więźniów zbiegłych z kolumny ewakuacyjnej. Kiedy rankiem żołnierze radzieccy pojawili się we wsi, mieszkańcy słyszeli strzały. Gdzieś widziano płomienie, krzyk, rwetes. Więźniowie wyszli z ukrycia, nauczycielka ostrzegała ich, żeby pozostali jednak w domu, pozostali w miejscach, gdzie są bezpieczni, ponieważ nie wiadomo, co się dzieje we wsi. To zachowanie jest dziwne, bo tutaj Niemcy dopiero co opuścili, Rosjanie się zachowują tak gwałtownie. Oni jednak uznali, że to są ich wyzwoliciele. Któryś z nich nawet zaczął tłumaczyć, że trochę zna rosyjski więc jakoś z nimi się powinien porozumieć. I faktycznie wyszli ze swojej kryjówki. Szli ulicą i na przeciwko nich była właśnie grupa żołnierzy, kiedy zbliżyli się do nich, zaczęli machać rękami, chcąc poinformować ich, że, no właśnie cieszą się z ich widoku. Natomiast przez żołnierzy Armii Czerwonej zostało to odebrane jako jakaś forma ataku i na oczach mieszkańców, na oczach właśnie tej nauczycielki, która przez tyle dni ich ukrywała, zostali rozstrzelani. W tej miejscowości bardzo wielu mieszkańców zostało rozstrzelanych. Dzisiaj odwiedzając właśnie tę mogiłę, na której są nazwiska tych więźniów, tuż obok znajdują się groby mieszkańców, to są również zbiorowe mogiły, gdzie 20, a czasami nawet więcej, 40 osób spoczywa zamordowanych właśnie przez żołnierzy Armii Czerwonej w tych dniach.
Nie wszyscy więźniowie, którzy szczęśliwie doszli do Gliwic, byli uwzględnieni w dalszą ewakuację. Dla pewnej grupy był to kolejny dramat. Mianowicie pociąg, który wyruszył, to był kolejny pociąg, ponieważ wiadomo, ten transport kolejowy trwał znowu przez kilka dni, z niewiadomych przyczyn został zatrzymany, więźniów wyprowadzono i zaczęto do nich strzelać. Doszło do strasznej masakry, część podczas tej masakry rozpierzchła się, szukając schronienia, ale to znowu był taki teren dosyć rozległy, w z związku z tym takie szybkie dotarcie do zabudowań nie dla wszystkich było proste. Pamiętajmy, że to były osoby które już miały za sobą pokonanie tego prawie sześćdziesięciokilometrowego odcinka do Gliwic, więc to byli ludzie wycieńczeni. Mieszkańcom okolicznych miejscowości polecono zebranie tych ciał i pochowanie na okolicznych cmentarzach. Właśnie na jednym z cmentarzy w Książenicach, gdzie mieszkańcy zwozili ciała, grabarz, który miał się zając pochówkiem, zauważył, że na pasiakach obozowych są jakieś charakterystyczne numery. Powiedział o tym proboszczowi i proboszcz poprosił go, aby spisał te numery. Tym sposobem, kiedy po wojnie został wybudowany nagrobek, na podstawie tych notatek grabarza, umieszczono również te numery obozowe. Po wojnie mieszkańcy opiekowali się tymi grobami. Również zainteresowani historycy, historycy lokalni, przygotowywali opracowania dotyczące właśnie tych wydarzeń. Od końca lat 90. również zaczęliśmy tam przyjeżdżać z naszymi seminarzystami, którzy w lecie przyjeżdżają do Muzeum Auschwitz, szczególnie z Yad Vashem. I właśnie ta mogiła zwróciła ich uwagę, szczególnie, że dzięki pracom pana doktora Andrzeja Strzeleckiego, wiadomo było, w pewnym procencie oczywiście, kto pochowany został w tej mogile, po prostu znane były nazwiska. I to właśnie dzięki inicjatywie tychże Izraelczyków ten nagrobek został przebudowany, dołączono właśnie do tej listy numerowanej nazwiska osób, które tam spoczywają, więc jest to też taki symbol pamięci o tych wydarzeniach i o tych ludziach, którzy w tak tragicznych okolicznościach stracili życie.
Wspomnieliśmy o bardzo wielu tragicznych, szczególnych wydarzeniach, które miały miejsce podczas tej części ewakuacji więźniów z obozu Auschwitz. Na trasę i do Gliwic, i do Wodzisławia Śląskiego łącznie wyruszyło ponad 40 tysięcy więźniów. Czy jesteśmy w ogóle w stanie oszacować liczbę ofiar, która po drodze została zamordowana, czy zginęła z wycieńczenia?
Na trasie do Wodzisławia Śląskiego zginęło około 450 więźniów i oni są pochowani w wielu miejscach, głównie na cmentarzach obecnie w poszczególnych miejscowościach na trasie. Wcześniej tuż po przemarszu tych kolumn ewakuacyjnych byli oni również chowani w takich masowych grobach wykopanych gdzieś w pobliżu tej trasy. Później po ich ciała były ekshumowane i przeniesione na pobliskie cmentarze.
Jeśli chodzi o liczbę ofiar z marszów na terenie Górnego Śląska, Śląska Opolskiego to liczbę tę szacuje się na około trzy tysiące. Natomiast liczbę wszystkich ofiar ewakuacji, obozu Auschwitz również tutaj na terenie Dolnego Śląska i na terenie Czech i Moraw, gdzie przewożone były transporty więźniów drogą kolejową, zginęło łącznie co najmniej 9 tysięcy, a prawdopodobnie ta liczba była znacznie, znacznie większa, mogła sięgnąć blisko 15 tysięcy. Zdecydowaną większość tych, którzy zginęli w czasie ewakuacji obozu, zdecydowaną większość stanowili więźniowie żydowscy z tego względu, że w momencie kiedy rozpoczynała się ewakuacja, więźniowie żydowscy stanowili większość wszystkich więźniów w obozie. W tych miejscach pochówku na trasie ewakuacyjnej również właśnie wśród ofiar Żydzi stanowią większość, ale pośród nich są również Polacy, są również osoby pochodzące z ówczesnego Związku Sowieckiego.