Relacje świadków
ZACIERANIE ŚLADÓW ZBRODNI
Załmen Gradowski, więzień Sonderkommando, odnotował jesienią 1944 r. w swych zapiskach, odkopanych po wojnie na terenie krematorium III:
[...] Ostatnio przystąpili do zacierania śladów i wszędzie tam, gdzie było dużo popiołu, kazali go cienko przemleć i wywieźć nad Wisłę, i puścić z prądem. Rozkopaliśmy dużo grobów, ale dwa takie otwarte groby znajdują się jeszcze na terenie drugiego i trzeciego krematorium. Kilka grobów jest jeszcze pełnych popiołu [...]. Mnóstwo popiołu z setek tysięcy Żydów, Rosjan i Polaków rozsiano i zaorano na terenie krematoriów [...].
Henryk Mandelbaum, były więzień Sonderkommando, zeznał w marcu 1947 roku:
[...] Zabrano się do rozbiórki krematoriów. Początkowo kazano [nam] zdejmować dachówki, krokwie, kazano demontować piece, [...] borowaliśmy dziury w ścianach do grudnia 1944 r. Do tych dziur załadowano opatrunki dynamitowe. Wszystkich nas odesłano na obóz, a wtedy wysadzono to wszystko w powietrze [...].
Były więzień Abraham Steinhardt zeznawał w maju 1945 roku odnośnie swej pracy w komandzie zajmującym się rozbiórką budynków (Abbruchkommando):
[...] W końcu 1944 roku, w związku z przybliżaniem się do obozu oddziałów rosyjskich, rozpoczęto rozbiórkę krematorium. Miałem przy tym okazję obejrzeć go od wewnątrz [...]. Była to tak solidna budowla, że niemożliwe było rozebrać ją jedynie gołymi rękami. Zdołaliśmy zdemontować tylko komin i dach. Przygotowaliśmy budynek do wysadzenia, wybijając w jego murach dziury [...].
Dov Paisikovic, były więzień Sonderkommando, relacjonował w 1964 roku:
[...] W listopadzie 1944 roku esesmani zarządzili demontaż krematoriów. Przystąpiliśmy do rozbiórki pieców. Szamot i cegły układaliśmy w uporządkowanych stosach. Początkowo pracę rozbiórkową prowadziliśmy w krematorium I [II], a po pracy wracaliśmy na noc do krematorium II [III]. W tym czasie krematorium II [III] nadal pracowało, spalając zwłoki dostarczone z obozu. Po rozebraniu pieców przystąpiono do rozbiórki kominów przy obu krematoriach. Do pracy tej skierowano już dodatkowo więźniów z obozu, z innych komand [grup roboczych]. Części metalowe pieców przewożono po ich wymontowaniu na rampę kolejową i ładowano do wagonów. Podobno miały być odesłane do [obozu koncentracyjnego] Gross-Rosen. [...] Te i podobne prace wykonywaliśmy do 18 stycznia 1945 roku [...].
MARSZ ŚMIERCI
Ze wspomnień byłej więźniarki Zofii Stępień-Bator na temat ewakuacji z KL Auschwitz w styczniu 1945 roku:
[...] Biała droga, a po bokach dwie duże, czarne ściany lasu. [...] Słychać było skrzypienie śniegu i ciężkie oddechy zmęczonych więźniarek. [...] Strzały wciąż rozrywały ciszę nocy i wciąż ktoś walił się do rowu na wieczny odpoczynek. W pewnym momencie ktoś przede mną upadł. Pomogłam wstać. Była to drobna dziewczyna, ostatecznie wyczerpana i tak zupełnie samotna, jak ja. Potykała się co chwilę. Na plecach miała wielki majdan. – Rzuć to, będzie ci lżej – prosiłam. – Nie, tam mam chleb, jak go rzucę, umrę z głodu. – Ciężko oddychała i kwiliła jak niemowlę. Zrzuciłam jej tobół na ziemię. Zapłakała głośno. – Nie płacz, ja mam chleb, będę razem z tobą szła i będę się z tobą dzieliła. Nie masz przecież siły nic dźwigać.
Dowiedziałam się, idąc tak obok i podtrzymując ją, że nie ma nikogo na świecie, że jest Żydówką z okolic Radomia, że jej rodziców zabito, że właściwie nie ma do kogo wracać i gdzie. Lamentowała tak, zużywając na to sporo energii. Zabroniłam jej w końcu mówić i jęczeć. Oświadczyłam, że wróci ze mną do mojego domu, że jej nie opuszczę. Prosiłam, żeby zebrała siły, byle do świtu, a rano, jak zaświeci słońce, to już będzie lżej. Uspokoiła się, jakiś czas szła równym krokiem, aż znów upadła. Podniosłam ją. Teraz już ją ciągnęłam. Nikt mi nie pomagał. Mijały nas więźniarki, same ledwo idąc. A ja... straciłam także siły, byłam cała spocona z wysiłku, ale już nie mogłam jej zostawić.
Tak znalazłyśmy się na końcu kolumny. Kiedy upadła już ostatni raz, a ja nie miałam siły jej podnieść, wzywałam pomocy, wtedy czyjeś ręce chwyciły mnie i pociągnęły do przodu. Bardzo zmęczona, nie zdawałam sobie sprawy, że już nie uratuję tej dziewczyny, że sama mogę razem z nią zginąć. Jakaś nieznajoma więźniarka zorientowała się w sytuacji, chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Za chwilę padł strzał. To moja biedna, mała podopieczna, której obiecałam, że jej nie opuszczę, przestała cierpieć. [...] Echo tego strzału trwa dotąd w mojej pamięci [...].
Fragment relacji Elizera Eisenschmidta dotyczący jego ucieczki i pomocy udzielonej mu przez rodzinę Tenderów z Radostowic koło Pszczyny:
[...] Szedłem [po ucieczce z kolumny transportowej] w kierunku ogni artyleryjskich, ale to nie była dobra decyzja. Całą noc chodziłem w kółko, nie mogąc wyjść z lasu. Następnej nocy zasnąłem, bo już byłem całkowicie wykończony. Życie przestało się dla mnie liczyć. Zupełnie opadłem z sił. Ale jeśli miałem umrzeć, chciałem to zrobić jako wolny człowiek. Nad jakimś stawem znalazłem dobrą kryjówkę wśród wyschłej trzciny. Zrobiłem z niej taką matę, na której ułożyłem się do snu. [...] Obudziłem się całkowicie przemarznięty. Szedłem i szedłem, i doszedłem do pewnej wsi – nie zauważyłem nawet, że wracam w kierunku Pszczyny.
Podszedłem do domu, w którego drzwiach stała kobieta. Zwróciłem się do niej: – Daj mi coś do picia! Kobieta spytała: – Czego chcesz się napić, kawy? – Zaprosiła mnie do środka. Usiadłem, a ona przyniosła kawę i nawet kawałek chleba. Potem pojawił się jej mąż i chciał się dowiedzieć, kim jestem. – Co cię obchodzi, kim jestem – odparłem sucho – wypiję i pójdę dalej. – Chłop był jednak uparty. – Chcę wiedzieć, kim jesteś. – Ze strachu przed ponownym aresztowaniem udałem obojętnego i powiedziałem: – Naprawdę chcesz wiedzieć? Uciekłem z transportu z Auschwitz. – Niedaleko domu, jak się potem okazało, była ulica, którą więźniowie szli w „marszu śmierci” – wciąż jeszcze leżało tam pełno trupów. Mężczyzna zapytał: – Dokąd chcesz pójść? – a ja odpowiedziałem, że nie wiem. – Znasz kogoś w okolicy? – Nie – odpowiedziałem. – No to zostaniesz u nas. – I tak zostałem przez jakieś pięć tygodni u tego polskiego chrześcijanina, do czasu aż te tereny zostały wyzwolone przez Armię Radziecką. Wtedy zabrano mnie na leczenie do szpitala [...].
WYZWOLENIE
Z relacji byłej więźniarki dr Ireny Koniecznej, lekarki w szpitalu obozowym:
[...] W dniu 18 stycznia 1945 roku doszło do ostatecznej, pieszej ewakuacji więźniarek z Brzezinki. Rozkazano więźniarkom natychmiast przygotować się do niej. Esesmani „naganiali” wprost więźniarki do dołączenia się do transportu. Mówili [...], że cały obóz jest podminowany i po ich ustąpieniu zostanie wysadzony w powietrze. Wiele więźniarek zapytywało mnie, co mają robić: iść z transportem czy zostać. Oznajmiałam im, że sama zostaję, gdyż jeśli mam zginąć, to wolę zginąć na ziemi polskiej, ale co do siebie to muszą jednak same zdecydować. Pamiętam, że w ostatnich chwilach esesmani z rewiru namawiali mnie i radzili, abym udała się wraz z nimi w transport. W ostatnich minutach przed wyruszeniem kolumny ewakuacyjnej poszukiwali mnie w blokach. Uniknęłam ewakuacji dzięki temu, że położyłam się w bloku, obok jednej z chorych więźniarek, na najwyższym piętrze pryczy obozowej.
Po odejściu ostatniego transportu ewakuacyjnego w obozie w Brzezince, w żeńskim szpitalu obozowym pozostało ponad 2000 chorych i nieliczna garstka jako tako zdrowych więźniarek, które zajmowały się chorymi. Nie widziało się już żadnych posterunków SS, na teren obozu wpadali jedynie pojedynczy esesmani. Słyszałam, że teren obozu penetrowały też dorywczo grupy esesmanów i wiele więźniarek Żydówek zostało przez nich zastrzelonych. Okres do chwili nadejścia pierwszej linii wojska radzieckiego nazwałabym bezkrólewiem.
W obozie panowała całkowita anarchia. Nikt nikogo nie słuchał, nie respektowano dotychczasowych więźniarek funkcyjnych. Nie wynoszono z bloków zwłok i nie sprzątano nieczystości. Więźniarki domagały się opieki i żywności, nie było jednocześnie wystarczającej liczby osób chętnych do usług. Niektórym więźniarkom udało się przynieść z magazynów esesmańskich nieco produktów żywnościowych, z których starano się sporządzić gorące posiłki. Razem z kilkoma współwięźniarkami, m.in. razem z lekarką, dr Sarą Marinette, wychodziłam z siebie, aby możliwie jak największej liczbie obłożnie chorych pomóc, zarówno w zakresie opieki lekarskiej, jak i żywnościowej. Starałyśmy się pokrzepiać wszystkie współwięźniarki na duchu, by nie załamywały się, a dotrwały do chwili powrotu do rodzin. Słyszałam, że pewną ilość żywności więźniowie przenieśli, względnie przewieźli na wózkach do Brzezinki z magazynów obozu macierzystego.
Pamiętam, że w dniach „bezkrólewia” miały miejsce rozgrywki osobiste między więźniarkami. O ile się orientuję, dochodziło do ostrych starć słownych, a nawet rękoczynów między niektórymi więźniarkami. Sama nawet skłoniłam jedną ze współwięźniarek, której zagrażało niebezpieczeństwo, do natychmiastowego opuszczenia obozu. Wiem, że w okresie „bezkrólewia” szereg więźniarek opuściło obóz, udając się pieszo w swoje strony.
W dniu 27 stycznia na teren obozowego szpitala żeńskiego weszło kilku żołnierzy radzieckich – zwiadowców – z karabinami gotowymi do strzału. Więźniarki rzuciły się uradowane w ich stronę. W jakiś czas potem wjechał przed bloki wojskowy tabor konny. Gdy żołnierze radzieccy zorientowali się w naszej sytuacji, zaopatrzyli nas w żywność pierwszej jakości (doskonały chleb wojskowy z foremek, suchary i tłuszcz naturalny). W dzień lub w dwa dni potem zjawiło się kilku pięknie zbudowanych i ubranych w czyste, białe, długie kożuchy oficerów radzieckich, którzy przeprowadzili dokładny zwiad co do naszych potrzeb [...].
Wypowiedź Aleksandra Woroncowa z Moskwy, byłego operatora radzieckiej wojskowej ekipy filmowej, która sfilmowała wyzwolony obóz:
[...] Naszym oczom ukazał się straszliwy widok: ogromna ilość baraków [w Birkenau] [...]. W wielu z nich leżeli na pryczach ludzie. Były to szkielety obleczone skórą, z nieobecnym wzrokiem. Oczywiście rozmawialiśmy z nimi. Rozmowy te były jednak krótkie, ponieważ ci pozostali przy życiu ludzie byli zupełnie pozbawieni sił i z trudnością przychodziło im powiedzieć coś bliższego o swoim pobycie w obozie. Cierpieli głód, byli wycieńczeni i chorzy. Dlatego te nasze jakby wywiady były bardzo krótkie. Zapisywaliśmy, co nam oni opowiadali. Kiedy porozmawialiśmy z tymi ludźmi i wyjaśniliśmy im, kim jesteśmy i po co przybyliśmy, okazali nam oni trochę więcej zaufania. Płakały kobiety, płakali także – nie można tego ukryć – mężczyźni... Można powiedzieć, że na terenie obozu stały piramidy. Jedną stanowiła nagromadzona odzież, inną garnki, jeszcze inną – ludzkie szczęki. Wierzę, że rozmiarów zbrodni popełnionych w tym największym obozie koncentracyjnym nie domyślało się nawet dowództwo naszej armii. Wspomnienia stamtąd zachowałem na całe moje życie. To wszystko było najbardziej poruszające i najstraszniejsze, co zobaczyłem i sfilmowałem podczas wojny. Czas nie ma władzy nad tymi wspomnieniami. Nie wycisnął on z mej pamięci wszystkich okropności, które zobaczyłem i nagrałem [...].
POMOC DLA WIĘŹNIÓW
Z relacji ochotniczki PCK, Marii Rogoż, pielęgniarki dyplomowanej, po wojnie zamieszkałej w Krakowie:
[...] Od 1939 roku przebywałam w Krakowie, jako uciekinierka z Wołynia, mieszkając m.in. w Domu dla Wysiedlonych i Uciekinierów prowadzonym przez organizację pomocy społecznej, najprawdopodobniej R[ady] G[łównej] O[piekuńczej]. Działałam wówczas w Armii Krajowej, przygotowując razem z innymi osobami paczki dla żołnierzy polskich, przebywających w niewoli w głębi Niemiec. Po wyzwoleniu, w lutym 1945 roku współtowarzysze organizacyjni zaproponowali mi podjęcie pracy na terenie b[yłego] KL Auschwitz, w szpitalu dla byłych więźniów. Chociaż podkreślali, że chodzi o opiekę nad skrajnie wycieńczonymi ludźmi w warunkach obozowych, bez wahania przystałam na propozycję. W dniu 24 lutego zgłosiłam się na wyznaczony punkt, gdzie oczekiwało na wyjazd do Oświęcimia kilkanaście osób. Były wśród nich osoby już pracujące w szpitalu w Oświęcimiu, powracające z rodzinnych domów po krótkim urlopie.
Do Oświęcimia przyjechaliśmy samochodem ciężarowym, najprawdopodobniej wojskowym samochodem radzieckim. Podróż trwała długo, w trudnych warunkach. Było zimno z powodu mrozu. Samochód często przystawał, gdyż na drodze tworzyły się zatory radzieckich transportów wojskowych, poza tym z przeciwka podążały tłumy ludzi powracających z obozów na Zachodzie. Mosty były zniszczone, trzeba było więc jechać okrężną trasą. Ponadto w wielu miejscach samochód był zatrzymywany przez patrole wojskowe. Na miejsce przybyliśmy późnym wieczorem. Skierowano nas na nocleg do jednego z bloków na terenie b[yłego] obozu macierzystego. Spałam na drugim piętrze obozowej pryczy.
Rano razem z innymi osobami przywiezionymi 24 lutego do pracy w Oświęcimiu przedstawiono mnie naczelnemu lekarzowi Szpitala Obozowego PCK w Oświęcimiu, dr. Józefowi Bellertowi. Zobaczyłam go wówczas po raz pierwszy. Niezwłocznie podjęliśmy pracę w szpitalu. Osobiście nie miałam do tej pracy odpowiedniego przygotowania, gdyż jedynie przed wojną działałam jako higienistka w placówce ZHP, prowadzonej przez Olgę Małkowską w Sromowcach Wyżnych (Dworek Cisowy). Pomimo to zaangażowano mnie od razu jako pielęgniarkę. Poinstruowano mnie jedynie w zakresie najważniejszych czynności. Instrukcje te wzięłam sobie bardzo do serca.
Przez miesiąc miejscem mojej pracy był blok 12 lub blok 13. Dołączono mnie tam do radzieckiego personelu sanitarnego. [...] Wstrząsające wrażenie wywołał na mnie widok pomieszczeń z chorymi [...], gdy weszłam tam po raz pierwszy. W bloku znajdowało się około dwustu byłych więźniów [...]. Na parterze przebywały kobiety, na pierwszym piętrze mężczyźni [...]. Leżeli na piętrowych obozowych pryczach, przykryci gatunkowo bardzo dobrymi kocami pochodzącymi z tzw. Kanady, to jest magazynów obozowych. Koce te, podobnie jak sienniki, były bardzo zanieczyszczone fekaliami. W pomieszczeniach panował ciężki, nieprzyjemny zapach. Pomieszczenia były ogrzane przy pomocy żelaznych piecyków. Od razu objęłam dyżur w jednej z sal, w której leżało osiemdziesiąt kobiet. Już w czasie pierwszego dyżuru nocnego w sali zmarło jedenaście kobiet. Zwłoki musiałam sama usuwać z prycz, wynosząc je na korytarz. Wcześnie rano sanitariusze zabrali te zwłoki z bloku. Całą noc z różnych zakątków sali dochodziły do mnie wołania: „Schwester! Schieber!” (Siostro! Basen!). Chorzy cierpieli na durchfall, czyli biegunkę głodową. Cały czas podawałam więc baseny. Nikogo nie miałam do pomocy.
Opieka nad byłymi więźniami była związana z wieloma trudnościami. Przede wszystkim chorych trzeba było przyzwyczajać do jedzenia. W ciężkich warunkach żywnościowych jedyną potrawą do podawania chorym była zupa z przecieranych ziemniaków, którą dawkowano niemal jak lekarstwo, w ilości trzy razy dziennie po łyżce na osobę. Z każdym dniem zwiększano porcje zupy [...]. Z powodu skrajnego wycieńczenia fizycznego b[yłych] więźniów były ograniczone możliwości domięśniowego wstrzykiwania leków.
Pewnego razu otrzymałam polecenie wykonania iniekcji domięśniowej camphochiny u wycieńczonej, chorej b[yłej] więźniarki. Wykonanie iniekcji nie było jednak możliwe, gdyż u chorej, tak jak u innych chorych, występował całkowity zanik mięśni. W związku z tym udałam się do naczelnego lekarza, dr. Józefa Bellerta, i zawiadomiłam go że polecenia jego nie wykonałam ze zrozumiałych względów. Dr Bellert zdenerwował się i zwymyślał mnie, oświadczając mi, że nie umiem pracować. Powiedział m.in.: „Kogo mi tu sprowadzają do pracy?! Nie umieją nawet wykonywać zastrzyków...! Ja siostrze pokażę, jak to się robi!”. Pobiegł do chorej, odsłonił koc i na widok jej wyniszczenia fizycznego zwrócił się do mnie ze słowami przeproszenia. Widać, że się wzruszył. Wyszedł z pomieszczenia [...].
Obozowy Szpital PCK w Oświęcimiu był jednostką samodzielną, chociaż ściśle współpracował z działającymi tam jednocześnie radzieckimi szpitalami polowymi dla byłych więźniów. Radzieckie szpitale polowe zmieniały się. Spośród członków personelu radzieckiego pamiętam majora dr. Polakowa i lekarkę Żylińską. [...] Od czasu do czasu major dr Polakow przychodził do bloków, badał pacjentów i przeglądał historie chorób, wpisując do nich swoje uwagi. W bloku, w którym pracowałam, oraz w sąsiednich blokach w skład personelu pielęgniarskiego wchodziły zarówno siostry PCK, jak i pielęgniarki lub pomocnice radzieckie. W poszczególnych blokach zatrudnionych było po jednej lub po dwie (rzadko trzy) siostry PCK oraz po kilka pielęgniarek radzieckich.
W bardzo dużym stopniu pomagali nam przy utrzymaniu czystości zdrowi b[yli] więźniowie. Jako sanitariusze myli podłogi, przynosili wodę, palili w piecach i wynosili zwłoki. W bloku, w którym pracowałam, czynni byli m.in. byli więźniowie: Aldo Ragazzi z Włoch i nieznani mi z nazwisk dwaj Jugosłowianie. Pomimo otwartej gruźlicy jeden z Jugosłowian z nadzwyczajną gorliwością, bez przerwy wykonywał różnego rodzaju czynności. Działali też lekarze, b[yli] więźniowie. Do końca mojego pobytu w Oświęcimiu pracowałam kolejno w blokach: 12 lub 13, 22 i 24. W bloku 24 chorzy znajdowali się w najlepszych warunkach. Leżeli w dwuosobowych pokojach na pierwszym piętrze [...].
Na około dwa-trzy miesiące przed moim wyjazdem z Oświęcimia warunki chorych b[yłych] więźniów uległy radykalnej poprawie. Usunięto piętrowe prycze i ułożono chorych na zwykłych, pojedynczych łóżkach z czystą bielizną pościelową. Nie odczuwano już braków w zaopatrzeniu w lekarstwa. Pomieszczenia oświetlano już prądem elektrycznym. Czynne były już niektóre umywalnie w blokach. W dalszym jednak ciągu zamknięte były, prawdopodobnie z powodu uszkodzeń, ustępy. W związku z tym nadal wszyscy korzystali z prymitywnych latryn, znajdujących się między blokami. Były to otwarte doły.
W końcowym okresie mojego pobytu w Oświęcimiu, tj. w maju-lipcu 1945 roku kancelaria szpitala PCK znajdowała się w bloku b[yłej] administracji KL Auschwitz, poza ogrodzeniem obozowym, w pobliżu rzeki Soły. W tymże bloku, na pierwszym piętrze mieszkali lekarze i pielęgniarki PCK. Był to blok nieotynkowany. [...] O rezultatach pracy lekarzy i pielęgniarek PCK świadczą dowody wdzięczności, okazywane im przez [...] opuszczających szpital. Nadzwyczaj serdecznie dziękowali oni nam za opiekę i częstokroć zapraszali nas do swoich krajów i rodzin, zostawiając adresy i fotografie. Mnie osobiście zaprosił do siebie wspomniany Włoch Aldo Ragazzi oraz dwaj jego koledzy Jugosłowianie. Nie skorzystałam z tych zaproszeń i nie podtrzymałam kontaktu [...].
Początkowo śmiertelność wśród chorych [...] była zastraszająca. W późniejszym okresie śmiertelność ta znacznie zmalała, aż w końcu przypadków zgonu prawie w ogóle nie było. Z każdym dniem coraz większa liczba b[yłych] więźniów opuszczała szpital. Na ogół dla opuszczających szpital organizowano specjalne transporty. Wywożono ich samochodami. Częstokroć byłych więźniów zabierały ze sobą specjalne misje zagraniczne.